W większości wypadków Maksymilian nie był w stanie rozpoznać miejsc, do których prowadził ich Menandros, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Zadanie komentowania tego, co widzą, wziął na siebie Danielus, który w podziemnym mieście czuł się jak ryba w wodzie.
— Tutaj znajduje się podziemna arena — wyjaśnił Hebrajczyk, gdy wytężali wzrok w niemożliwej do przejrzenia czarnej czeluści. — Igrzyska rozpoczynają się o północy, pojedynki zawsze kończą się czyjąś śmiercią.
Niebawem stanęli pod połyskliwą marmurową fasadą i okazałym wejściem do pieczary będącej, zgodnie z objaśnieniem Danielusa, świątynią Jowisza Imperatora. Jego kult ustanowił cesarz Gajusz Marcjusz w nadziei, nie do końca spełnionej, że ojciec bogów utożsami się z głową państwa w oczach pospólstwa, które w przeciwnym razie mogłoby zwrócić się ku jakiejś innej, obcej religii, zdolnej skłócić poddanych z cesarzem.
— A to — oznajmił Danielus, wskazując świątynię sąsiadującą z przybytkiem Jowisza — sanktuarium Kybele, gdzie czci się Wielką Matkę.
— Ludzie na Wschodzie też oddają jej cześć — rzekł Menandros i przystanął, podziwiając okiem znawcy misterną mozaikową ornamentykę, rzędy i rzędy pokrytych wzorem płytek w kolorze czerwonym, niebieskim, pomarańczowym, zielonym i złotym, jak przystało na siedzibę pełnoprawnej bogini. — Ależ maestria — ocenił. — I wszystkie te cuda zbudowane pod ziemią, gdzie ledwo je widać nawet w blasku pochodni. Jakże śmiały zamysł, jakże niespotykany!
— Kapłani Kybele opływają w bogactwa. — Maksymilian z werwą trącił Faustusa, jakby chciał mu przypomnieć o skradzionych opalach, przeznaczonych na prezent dla konstantynopolanki, przyszłej oblubienicy brata.
Menandros ciągnął ich niezmordowanie ciemnym labiryntem. Mijali bulgoczące fontanny, ciche grobowce, pokryte freskami miejsca kultu i gwarne targowiska, aż prześliznęli się przez wąską szczelinę w ścianie i znaleźli w olbrzymiej, pustej przestrzeni, z której rozchodziły się gwieździście niezliczone korytarze, zakurzone i nieoznakowane. Podążyli jednym z nich, potem drugim i wreszcie przybyli do miejsca, gdzie krzyżowały się niewygodne, ciasne tunele. Tutaj nawet Danielus stracił orientację. Na jego czole pojawiły się zmarszczki. Faustus, który już słaniał się na nogach, też się zaczynał martwić. Ludzie gdzieś poznikali. Oprócz echa własnych kroków niczego nie słyszeli. Znane były opowieści o przemierzających podziemny świat śmiałkach, którzy po skręceniu w przypadkowy korytarz gubili się w labiryntach zbudowanych w dawnych czasach dla zmylenia potencjalnych intruzów — w nieludzko splątanym, nieuporządkowanym gąszczu dróg. Gdzie wszystkie wyjścia były zamaskowane z wyjątkiem jednego: śmierci z głodu. Smutny koniec dla młodego greckiego posła i chwackiego, przebojowego księcia…
Nie był to wszakże taki właśnie labirynt. Cztery ostre zakręty, krótka wspinaczka po drabinie, skręt w lewo i oto trafili z powrotem na Via Subterranea, choć bez wątpienia dużo dalej od miejsca, gdzie rano weszli do podziemnej metropolii. Sklepienie, wyłożone rzędami brekcji w barwie korali, miało tu strzeliste kształty. W ich stronę zmierzała procesja śpiewających kapłanów — chudzielców o twarzach wysmarowanych różem i oczodołach obwiedzionych jasnożółtymi i zielonymi kołami. Nosili białe tuniki w purpurową kratkę i szpiczaste czapy w kolorze szafranu z widniejącym u czuba znakiem wielkiego oka. Maszerując tanecznym truchtem, okładali się wzajemnie biczami z węźlastej wełnianej przędzy, obciążonej owczymi kostkami, krzyczeli ochrypłymi, skrzekliwymi głosami i śpiewali modły w obcym języku.
— Eunuchy — odezwał się Danielus z pogardą. — Czciciele Dionizosa. Odsuńcie się, bo was stratują. Gdy tak idą, nikomu nie ustąpią miejsca.
Zaraz za kapłanami nadciągnął korowód powykoślawianych komediantów, zezowatych garbusów, którzy także mieli bicze, lecz tylko udawali chłostę. Maksymilian cisnął im garść monet, to samo Menandros, na co ci natychmiast zburzyli szyki, macając z animuszem ziemię w półmroku. W głębi znajdowała się, wskazana przez Hebrajczyka, komnata zwana kaplicą Priapa. Menandros już-już się do niej wyrywał, lecz tym razem interweniował Maksymilian:
— Lepiej zostawmy ją na inny dzień, wasza dostojność. Człowiek powinien korzystać z tych rozrywek wypoczęty, a ty jesteś zmęczony po pierwszej podróży do świata mroku.
Ambasador miał skwaszoną minę. Faustus zastanawiał się, czyje zdanie zwycięży: dyplomaty z dalekich stron, którego kaprysy należało uszanować, czy cesarskiego syna, któremu nigdy niczego nie odmawiano. Po krótkim wahaniu Menandros zgodził się wrócić na górę. Być może uznał za stosowne poskromić na chwilę swoją żarłoczną ciekawość lub po prostu spełnić życzenie księcia.
— Tam jest pochylnia prowadząca do wyjścia. — Danielus wskazał na prawo. Wyszli na zewnątrz zdumiewająco szybkim krokiem.
Zapadł zmierzch. Rześkie, chłodne powietrze — jak zawsze po wyjściu — wydawało się tysiąc razy bardziej orzeźwiające niż to, którym oddychali w podziemiach. Faustus z rozbawieniem spostrzegł, że znajdują się całkiem blisko Łaźni Konstantyna, zaledwie kilkaset kroków od miejsca, gdzie rozpoczęła się ich przygoda, aczkolwiek padał z nóg, jakby przeszedł tego dnia wiele mil. Przypuszczał, że zatoczyli ogromne koło.
Marzył o kąpieli, przyzwoitym posiłku, a na koniec masażu i młodziutkiej Numidyjce.
Maksymilian z właściwą sobie książęcą arogancją zatrzymał przygodną lektykę z senatorskimi oznaczeniami i przejął ją na własny użytek. Podróżujący nią łysawy mężczyzna, którego Faustus znał jedynie z widzenia, skwapliwie wykonał polecenie i bez słowa sprzeciwu czmychnął w mrok. Faustus, Menandros i Cezar wgramolili się do środka, Hebrajczyk zaś bez szczególnego pożegnania, machnąwszy tylko zdawkowo ręką, odpłynął ciemnymi uliczkami.
W domu nie czekała na Faustusa wiadomość o tym, że książę Herakliusz wraca do miasta. Nadzieje okazały się płonne. A zatem wszystko wskazywało na to, że następnego dnia znów będzie się tułał pod ziemią.
Spał niespokojnym snem, choć Numidyjka zrobiła wszystko co w jej mocy, żeby ukoić jego nerwy.
Tym razem do Krainy Cieni dostali się wejściem między kolumną Marka Aureliusza a świątynią Izydy i Serapisa. Danielus przekonywał, że dzięki temu najszybciej dotrą do targowiska czarowników, które Menandros z nieznanych względów koniecznie chciał zwiedzić.
Dając się poznać jako sprawny przewodnik, Hebrajczyk po drodze pokazywał im wszystko, co było warte obejrzenia: Galerię Szeptów, gdzie najcichsze słowo przebywało niebywałe odległości; łaźnię Plutona, czyli szereg parujących źródeł termalnych, które wydzielały ohydną siarkową woń, ale nawet teraz, w południe, cieszyły się dużą popularnością; płynącą nieopodal rzekę Styks, czarny podziemny strumień, który toczył się z hukiem przez podziemne miasto, a uchodził do Tybru tuż powyżej Cloaka Maxima, głównego kanału ściekowego.
— To naprawdę Styks? — zapytał Menandros, popisując się łatwowiernością, której nawet Faustus się po nim nie spodziewał.