Nie przyjeżdża wszelako Gajusz Juniusz Skawiola. Raczej wykluczone, by go nie zaproszono, zatem wnioskuję, że moje wcześniejsze przypuszczenie jest prawdziwe: został wybrany na konsula na przyszły rok i pozostał w Rzymie, gdzie przygotowywał się do objęcia posady.
Pytam Lucyllę, czy tak właśnie przedstawia się sprawa z jej wujem, na co daje mi lakoniczną odpowiedź:
— W czasie świąt zawsze ma dużo pracy. Nie udało mu się wyrwać z miasta.
Zostanie znowu konsulem! Jestem tego pewien.
Ale się mylę. Nazajutrz po naszym przyjeździe przeglądam poranną gazetę i widzę nazwiska konsulów wybranych na nową kadencję. Jego Cesarska Mość z satysfakcją ustanawiał Publiusza Lucjusza Gallienusa i Gajusza Akacjusza Aufidiusza konsulami Rzymu. Mają zostać zaprzysiężeni w południe pierwszego januariusa na schodach kapitolińskich, jeśli pogoda pozwoli.
A więc nie Skawiola. Musiał załatwiać naprawdę ważne sprawy, skoro odpuścił sobie świętowanie w ostatnich dniach roku.
Kim są nowi konsulowie, Gallienus i Aufidiusz? Będzie to ich pierwsza kadencja na tak wysokim stanowisku — najwyższym, wyłączywszy cesarza.
— W dzieciństwie byli kolegami Maksencjusza — mówi ktoś ze wzgardliwym prychnięciem. — Do szkoły razem chodzili.
Kto inny zaś dodaje:
— Do tej pory nie mieliśmy godnego cesarza, od dziś nie będziemy mieli prawdziwych konsulów. Banda szczeniaków udaje, że stoi na czele rządu.
Te słowa, moim zdaniem, pachną zdradą, tym bardziej że przecież znajdujemy się w cesarskim pałacu jako goście brata imperatora. Jednakże patrycjusze, o czym zdążyłem się przekonać, są wyjątkowo niewybredni w swojej krytyce członków rodziny panującej, nawet gdy korzystają z ich gościnności.
A zaiste, niczego im nie brak. Co wieczór uczty i występy sceniczne, za dnia natomiast każdy może do woli korzystać z szerokiej bazy rekreacyjnej: podgrzewanych basenów, łaźni, bibliotek, salonów gier, ścieżek jeździeckich. Snuję się półprzytomnie tu i tam, jakbym zawędrował do baśniowego świata, co w zasadzie odpowiada prawdzie.
Trzeciego dnia na przyjęciu ośmielam się w końcu ostrożnie zbliżyć do Seweriny Floriany. Nazajutrz zamierza, o czym wiedziałem od Lucylli, odpoczywać, albowiem najważniejsze atrakcje tygodnia nadal są przed nami. Zapraszam więc Sewerinę na konną przejażdżkę po śniadaniu. Gdy będziemy zupełnie sami, gdzieś w odległym zakątku posiadłości, może odważę się zaproponować spotkanie bardziej intymnej natury. Może. Bądź co bądź, próbuję nawiązać romans z siostrą cesarza. A jest to tak nieprawdopodobny pomysł, że samemu trudno mi uwierzyć, w co się pakuję.
Wygląda na to, że bawi ją moja propozycja… i chyba kusi.
Mówi jednak, że jutro jej tu nie będzie. Twierdzi, że coś jej wyskoczyło — rzecz sama w sobie błaha, lecz wymagająca jej natychmiastowej obecności. Słowem, z samego rana wraca na krótko do stolicy.
— Ale wrócisz, prawda? — pytam z niepokojem.
— Naturalnie. Nie będzie mnie dzień, góra dwa. Możesz być pewien, że nie zabraknie mnie na głównej uczcie ostatniego wieczoru. — Obdarza mnie łobuzerskim spojrzeniem, jakby w ramach przeprosin za dzisiejszą odmowę obiecywała jakieś wyjątkowe atrakcje. Wyciąga rękę w stronę mojej dłoni. Przechodzi na mnie coś jakby iskierka elektryczności. I na tym koniec, niczego więcej nie będzie. Nigdy tego nie zapomnę.
Następnego dnia Lucylla zostaje w apartamencie, pozwalając mi samotnie powłóczyć się po terenach willi. Moczę się w łaźni, pływam, zwiedzam galerie rzeźby i malarstwa, zapuszczam się do salonu gier, gdzie trwonię kilka solidów, przegrywając w karty z parą ospałych książątek.
Dostrzegam rzecz dziwną. Nie widać nikogo z ludzi, których spotykałem na przyjęciach w Rzymie na Wzgórzu Kapitolińskim. Hrabia Neron Romulus, Leontes Attikus, książę Flawiusz Rufus, książę Kamillus, Bassanius, Diodorus — gdzie oni wszyscy przepadli? Dziś widuję tylko nieznajomych.
Nie mając u boku Lucylli, z coraz większym skrępowaniem poruszam się wśród obcych ludzi. Czuję, że nie pasuję do tego towarzystwa. Ponieważ nie noszę żadnej oznaki, po której można poznać, że jestem gościem krewnej Juniusza Skawioli, staję się bez niej ledwo ucywilizowanym przybyszem z dalekich stron, który jakimś cudem wkręcił się do willi i ze zmiennym powodzeniem próbuje udawać dostojnego Rzymianina. Wyobrażam sobie, że śmieją się za moimi plecami, drwią z mojego ubrania i naśladują mój akcent.
Po powrocie do apartamentu nie znajduję pociechy w ramionach Lucylli, która jest jakaś nieobecna, zamyślona, drażliwa. Pyta w sposób najbardziej pobieżny o wydarzenia dnia, a potem pogrąża się z powrotem w letargicznej zadumie.
— Źle się czujesz? — pytam.
— To nic poważnego, Cymbelinie.
— Sprawiłem ci przykrość?
— Ależ skąd — odpowiada. — To minie. Te pochmurne, zimowe dni…
Tylko że dziś nie ma zachmurzenia. Owszem, jest chłodno, lecz słońce od rana błyszczy w pełnej krasie, rozjarzone tak, że moje brytańskie serce napełnia się bolesnym żalem. Lucylla nie ma również miesięcznych dolegliwości, więc ta ponura melancholia bardzo mnie dziwi. Widzę, że choćbym ją nie wiem jak wypytywał, niczego mi nie powie. Po prostu muszę poczekać, aż wróci jej dobry humor.
Wieczorem na przyjęciu też nie tryska energią. Snuje się niczym widmo, obojętnie witając się z ludźmi, których zna chyba nie lepiej niż ja.
— Ciekawe, gdzie się wszyscy podziali — mówię. — Sewerina powiedziała, że ma dziś jakieś sprawy do załatwienia w Rzymie. Ale gdzie książę Kamillus? Gdzie hrabia Neron Romulus? Oni też wrócili do Rzymu? A książę Flawiusz Rufus? Nieobecny na własnym przyjęciu?
Lucylla wzrusza ramionami.
— Pewnie gdzieś tu są. Wracajmy do siebie, Cymbelinie, dobrze? Nie mam dziś ochoty balować. Będę ci wdzięczna. Przepraszam, że psuję ci zabawę.
— Nie chcesz mi powiedzieć, co z tobą?
— Nic takiego. Po prostu czuję się… sama nie wiem, trochę zmęczona. Nie w sosie. Proszę cię, wracajmy do apartamentu.
Rozbiera się i wchodzi do łóżka. Przebywanie na przyjęciu z samymi nieznajomymi nieco mnie przeraża, więc i ja się kładę. Po chwili uświadamiam sobie, że Lucylla pochlipuje.
— Przytul mnie, Cymbelinie — szepcze.
Otaczam ją ramionami. Jak zwykle podnieca mnie jej bliskość i nagość. Nieśmiało zaczynam ją pieścić, lecz prosi, żebym przestał. Tak więc leżymy bezczynnie, próbując zasnąć o tej niezwykle wczesnej porze, podczas gdy w mroźnym, nocnym powietrzu rozchodzą się śmiechy i dźwięki muzyki.
Następnego dnia sprawa wygląda jeszcze gorzej. Lucylla nie chce się ruszyć z apartamentu. Tym niemniej mówi, żebym poszedł sam; właściwie, daje mi twardo do zrozumienia, że pragnie zostać sama.
Ależ niebywałe zakończenie Saturnaliów! Tak mało wesołości, tak dużo niewytłumaczalnego napięcia.
Wyjaśnienia jednak nadejdą, i to szybko.
W południe, po nużącej włóczędze, wracam do pokoju, żeby zobaczyć, czy Lucylla wreszcie przestała się zadręczać.
A tu raptem jej nie ma. Ani śladu. W szafie pusto. Spakowała się i zwiała bez słowa, bez uprzedzenia, nie zostawiwszy dla mnie wiadomości — niczego, co pomogłoby mi rozwiać wątpliwości. Zostałem sam w cesarskiej willi, otoczony przez obcych mi ludzi.
Tego dnia w stolicy sporo się dzieje, dochodzi do spektakularnych wydarzeń, zawirowań na wręcz kolosalną skalę. My, którzy przebywamy w cesarskiej willi, jesteśmy niczego nieświadomi. Na świecie dokonują się niesłychane przeobrażenia, a my niewinnie kąpiemy się, gramy w karty, spacerujemy po terenie tej najokazalszej cesarskiej rezydencji.