— Błąkałem się po ulicach, myśląc, gdzie cię szukać.
— Szukałeś mnie? A po co?
To tak, jakbym dostał kuksańca.
— Bo… bo… — jąkam się i urywam.
— Byłeś bardzo zabawnym kompanem — mówi. — Ale czasy zabaw się skończyły.
— Zabaw!?
Ma kamienne oblicze.
— Odejdź, Cymbelinie. Wracaj czym prędzej do Brytanii. Tutaj jeszcze się będzie lała krew. Pierwszy konsul dopiero sprawdza, kto jest mu wierny, a kto nie.
— Szykują się kolejne rządy terroru?
— Oby nie. Tak czy inaczej, nie będzie za wesoło. Pierwszy konsul chce, żeby Druga Republika od początku cieszyła się pokojem…
— Pierwszy konsul! — przerywam jej ze złością. — Druga Republika!
— Wolałbyś inaczej ją nazywać?
— Zabijacie cesarza…
— To się już zdarzało, częściej niżbyś sądził. Tym razem zgładziliśmy cały ustrój. Zastąpimy go ustrojem pozbawionym brudu i zepsucia.
— Być może.
— Idź już, Cymbelinie. Jesteśmy zajęci.
Odwraca się i wychodzi z komnaty, jakbym był dla niej nikim, co najwyżej wścibskim, namolnym typem. Nie mam już wątpliwości, że traktowała mnie jak zwyczajną zabawkę, śmiesznego barbarzyńcę, który umili jej jesienne dni. A że nadeszła zima, musi zająć się ważniejszymi rzeczami.
Zatem odszedłem. Zginął ostatni cesarz, odrodziła się Republika, a ja pławiłem się w luksusach cesarskiej willi, kiedy następował przewrót. Ale cóż w tym nadzwyczajnego? Zwykle tak jest, że kiedy większość śpi, aktywna garstka w ciągu jednej nocy zmienia bieg historii.
Wszystko stało się nowe i obce. Znany mi świat uległ całkowitej przemianie, której prawdziwe oblicze zostanie poznane być może dopiero po latach. Zestarzeję się i umrę, a wydarzenia ostatnich godzin długo jeszcze będą przedmiotem dociekliwych badań i dysput historyków. Chaos, szerzący się w samym sercu imperium, też nie skończy się z dnia na dzień. Mydłki z prowincji powinny brać nogi za pas i wracać, skąd przybyły.
Mnie w Rzymie nic już nie trzymało. O Lucylli mogłem zapomnieć: poślubi hrabiego Nerona Romulusa, żeby przypieczętować jego przymierze z jej wujem. Sewerinę Florianę starałem się wyrzucić z pamięci, przestać upajać się fantazjami, bo inaczej moje serce zawsze by krwawiło. Co się stało, to się nie odstanie. Wakacje się skończyły. Zrezygnowałem z dalszych wycieczek krajoznawczych, podróży do Etrurii, Wenecji i innych regionów północnej Italii. Wiedziałem, że muszę zostawić Rzym Rzymianom i zmiatać do swojej odległej, dżdżystej wyspy na zachodzie. Już i tak za bardzo zbliżyłem się do płomieni, które strawiły Rzym cesarzy, ba, nawet się boleśnie sparzyłem.
Gdyby nie pomoc Frontinusa, byłoby ze mną krucho. Dał mi jednak glejt, żebym mógł bez przeszkód wyjechać ze stolicy, użyczył mi także rydwanu z woźnicą. Ranek następnego dnia po ustanowieniu Drugiej Republiki zastał mnie na znajomej Via Appia. Ruszyłem na południe. Czekała już na mnie Via Roma, Neapolis i statek, którym miałem wrócić do domu.
Tylko raz się obejrzałem. Niebo było osnute czarnymi obłokami, gdy poniżej dymiły pogorzeliska na Wzgórzu Palatyńskim.
AUC 2650
Opowieści z lasku Wenijskiego
Zdarzyło się to w dawnych czasach, w pierwszych latach Drugiej Republiki, kiedy jeszcze byłem chłopcem. Dorastałem w Górnej Panonii, gdzie żyło się, przynajmniej nam, stosunkowo dobrze. Mieszkaliśmy w leśnej osadzie na prawym brzegu Danubiusu: moi rodzice, dziadkowie, siostra Freja i ja. Mój ojciec Tyr, po którym odziedziczyłem imię, był kowalem. Moja matka Julia dawała dzieciom lekcje u nas w domu, zaś babcia była kapłanką w niewielkiej pobliskiej świątyni Junony Teutońskiej.
Żyło się naprawdę spokojnie. Na razie jeszcze nie wynaleziono automobilu — około roku 2650 nadal używaliśmy zaprzężonych w konie powozów i furmanek — i rzadko opuszczaliśmy osadę. Raz w roku, w Dniu Augusta — wtedy obchodziliśmy jeszcze to święto — wkładaliśmy najlepsze ubrania, a ojciec wytaczał z szopy duży powóz z żelaznymi okuciami, własnoręcznie przezeń zbudowany, i wybieraliśmy się w dwugodzinną podróż do Wenii, wielkiego municypium, gdzie na placu Wespazjana słuchaliśmy walców w wykonaniu cesarskiej orkiestry. Przed długim powrotem do domu czekały nas jeszcze ciastka z bitą śmietaną w miejscowym hotelu, przy czym dorośli raczyli się kuflami piwa wiśniowego. Dzisiaj, rzecz jasna, nie ma już lasu, a naszą wioskę wchłonęło rozrastające się municypium. Z miejsca gdzie mieszkałem, w dwadzieścia minut dojeżdża się autem do centrum miasta. Jednakże w tamtych czasach była to poważna wyprawa, wydarzenie roku dla dzieci.
Teraz już wiem, że Wenia jest zwykłym prowincjonalnym miastem — że w porównaniu z Londinem, Parisi czy Urbs Romą nic nie znaczy. Mimo to w moim wyobrażeniu była stolicą świata. Jej walory olśniewały mnie i oszałamiały. Mieliśmy w zwyczaju wspinać się na szczyt olbrzymiej kolumny bazyleusa Andronika, osiemset lat temu wzniesionej przez Greków na pamiątkę zwycięstwa nad Cezarem Maksymilianem podczas wojny domowej, gdy imperium było podzielone. Oglądaliśmy stamtąd całe miasto. Moja matka, urodzona w Wenii, pokazywała nam najważniejsze budowle, takie jak siedzibę senatu, gmach opery, akwedukt, uniwersytet, dziesięć mostów, świątynię Jowisza Teutońskiego, pałac prokonsula, a także bez porównania wspanialszy pałac, który kazał sobie wybudować Trajan VII w niesamowitych czasach, kiedy Wenia była praktycznie drugą stolicą imperium. Przez wiele dni w moich snach odżywały wspomnienia tego, co widziałem w Wenii. Razem z siostrą nuciliśmy walce, wirując po cichych leśnych ścieżynkach.
Pewnego wyjątkowego roku wybraliśmy się na przejażdżkę do Wenii dwa razy. Dokładnie był to rok 2647, kiedy miałem dziesięć lat. Dobrze pamiętam, bo umarł właśnie pierwszy konsul Juniusz Skawiola, założyciel Drugiej Republiki. Gdy rozeszła się wieść o jego śmierci, mój ojciec bardzo się wzburzył.
„Teraz wszystko się posypie — powtarzał raz po raz — wszystko się posypie, zapamiętajcie moje słowa”.
Zapytałem matkę, co on przez to rozumie.
„Tata martwi się — odpowiedziała — że po odejściu staruszka przywrócą cesarstwo”.
Nie wiedziałem, czemu tak się tego boją. Mnie było wszystko jedno, republika czy cesarstwo, konsul czy cesarz. Jednak mój ojciec ciągle się tym gryzł. Pod koniec roku przybył do Wenii nowo wybrany pierwszy konsul, objeżdżający kolejne prowincje rozległego imperium, aby wszystkich zapewnić, że Republika ma się dobrze i nic jej nie zagraża. Ojciec wyprowadził powóz i ruszył do miasta, żeby zobaczyć chwalebny przejazd pierwszego konsula. Tak więc tego roku dwukrotnie podróżowałem do stolicy.
W śródmieściu zgromadziło się ponoć pół miliona ludzi, oklaskujących konsula. To był oczywiście N. Marcellus Turritus. Zapewne wyobrażacie go sobie jako grubego, łysego mężczyznę z monet bitych w drugiej połowie XXVII w., które do dziś jeszcze błąkają się po kieszeniach, lecz tamten człowiek — ledwie mignął mi przed oczami w rozpędzonym rydwanie, a jednak po siedemdziesięciu latach ten obraz wciąż mnie rozpala — był szczupły i pełen wigoru, miał czarne, gęste kręcone włosy, przeszywający wzrok i butnie wysunięty podbródek. Podrywaliśmy ręce w pradawnym geście rzymskiego pozdrowienia, wrzeszcząc na całe gardło: „Witaj, Marcellusie! Niech żyje konsul!”.
Nawiasem mówiąc, krzyczeliśmy nie po łacinie, ale po germańsku. Bardzo mnie to zdziwiło. Ojciec mi później wytłumaczył, że sam pierwszy konsul tego sobie zażyczył. Okazywał ludziom miłość i szacunek, zachęcając ich do posługiwania się ojczystym językiem nawet podczas oficjalnych uroczystości. Galowie witali go po galijsku, Brytowie po brytańsku, Luzytanie też po swojemu. Podróżując przez teutońskie prowincje, zapragnął, ażeby wykrzykiwano pochwały po germańsku. Mam świadomość, że w kręgach konserwatywnych republikanów znajdą się tacy, którzy twierdzą, że to idiotyczny pomysł, bo doprowadził do odnowienia rozmaitych ruchów wyzwoleńczych w państwie. Przypominają, że sto lat wcześniej taki właśnie ferment w prowincjach spowodował rozpad Cesarstwa. Jednakże mój ojciec i jemu podobni uważali, że to błyskotliwy manewr polityczny, szli więc wiwatować na cześć pierwszego konsula z typową germańską werwą i wylewnością. Ojciec łączył w sobie cechy twardego regionalisty i republikanina. Należy podkreślić, że mimo gwałtownych sprzeciwów matki dał dzieciom imiona starożytnych teutońskich bogów zamiast tradycyjnych rzymskich imion, modnych wówczas w Panonii.