Выбрать главу

Oprócz corocznych podróży do Wenii nigdy nigdzie nie wyjeżdżałem. Polowałem, łowiłem ryby, pływałem, pomagałem ojcu w kuźni, pomagałem babci w świątyni, uczyłem się czytać i pisać w szkółce matki. Czasami zapuszczałem się z Freją w las, który w tamtych czasach był ciemny, gęsty i pełen tajemnic. W takich właśnie okolicznościach zdarzyło mi się spotkać ostatniego cesarza.

* * *

Głęboko w puszczy miał być domek myśliwski. Moją ciekawość rozbudził Marek Aureliusz Schwarzchild, syn krawca, niesympatyczny zezowaty chytrus. Powiedział, że za rządów cesarzy była to chatka myśliwska i że można tam spotkać strasznego ducha ostatniego imperatora, który zginął na łowach — dokładnie w południe, w godzinie jego śmierci. Duch wokół domku ścigał widmo wilka.

„Sam go widziałem — przekonywał. — Ducha cesarza. Miał na głowie wieniec laurowy i flintę wypucowaną tak, że błyszczała jak złoto”.

Nie uwierzyłem. Nie podejrzewałem go o odwagę potrzebną do zapuszczenia się w pobliże nawiedzonego domu, nie mówiąc już o tym, że widział jakieś duchy. Marek Aureliusz Schwarzchild należał do tych dzieciaków, którym nie należało wierzyć, nawet jeśli twierdzili, że pada deszcz, gdy człowiek ociekał wodą. Po pierwsze, nie za bardzo wierzyłem w duchy. Według ojca, tylko głupi wierzy, że umarli krążą po świecie żywych. Po drugie, pytałem babcię, czy przy chatce myśliwskiej w naszym lesie przydarzył się jakiemuś cesarzowi śmiertelny wypadek, na co odpowiedziała ze śmiechem, że nie, nigdy. Gdyby tak było, gwardziści zrównaliby z ziemią osadę i spalili las.

Nikt jednak nie podawał w wątpliwość, że sam domek, nawiedzony bądź nie, rzeczywiście istnieje. We wsi wszyscy o tym wiedzieli. Powiadano, że znajduje się w mrocznych ostępach, gdzie rosną wiekowe drzewa, których gałęzie gęsto się splatają. Rzadko kto tam chodził. Podobno chata była zbutwiała, a w dodatku nawiedzona, z całą pewnością nawiedzona, więc ludzie woleli jej unikać.

Przyszło mi do głowy, że jeśli to naprawdę domek myśliwski cesarza, pośpiesznie opuszczony po jakimś nieszczęśliwym wypadku i nigdy potem nie odwiedzany, można będzie w nim znaleźć cesarskie ozdoby, posążki bogów, kamee należące do rodziny panującej i tego typu rzeczy. Babcia zbierała starocie. Ponieważ zbliżały się jej urodziny, postanowiłem sprawić jej miły upominek. Sąsiedzi z wioski trzęśli portkami, ale czemu ja nie miałbym rozejrzeć się trochę po nawiedzonym domku? Wszak nie wierzyłem w duchy.

Z drugiej strony, nieszczególnie uśmiechało mi się chodzić tam w pojedynkę. Nie z tchórzostwa, ale zdrowego rozsądku, który już wtedy prowadził mnie w życiu. W puszczy pod przykryciem liści kryły się zdradliwe korzenie. Gdybym się potknął i skręcił nogę, mógłbym leżeć nie wiadomo jak długo, zanimby ktoś się zjawił i mi pomógł. Także trudniej zabłądzić, jeżeli ma się przy sobie kogoś, kto zapamiętuje ślady. I mówiło się, że w tej okolicy pojawiają się wilki. W moim przeświadczeniu, z tym samym prawdopodobieństwem co wilka mogłem spotkać ducha, ale tak czy owak rozwaga nakazywała wziąć sobie towarzysza. Zabrałem więc siostrę.

Nie uprzedziłem jej, przyznać muszę, że dom może być nawiedzony. Freja, wówczas dziewięcioletnia dziewczynka, była bardzo odważna, lecz podejrzewałem, że możliwość zobaczenia ducha trochę ją zniechęci. Powiedziałem za to, że w starym domku możemy znaleźć skarby, a jeśli znajdziemy, to będzie mogła wybrać sobie najpiękniejszy klejnot.

Na wszelki wypadek wzięliśmy na drogę kilka świętych obrazków; dla niej był z Apollem, żeby nie opuszczało nas jego światło w ciemnych zakątkach lasu, dla mnie zaś z Wodanem, któremu ojciec oddawał szczególną cześć. Babcia wolała, żeby się modlił do Jowisza Teutońskiego, ale odmawiał, twierdząc, że Jowisz Teutoński jest bogiem wymyślonym przez Rzymian, chcących w ten sposób udobruchać naszych przodków. Babcia się wtedy piekliła.

„A my to kto? Też Rzymianie!”.

„Zgadza się — odpowiadał ojciec — ale jesteśmy też Teutonami, przynajmniej ja, i nie zamierzam się tego wypierać”.

Była wiosna, piękny sobotni ranek, kiedy zaraz po śniadaniu wybraliśmy się z Freją na wyprawę. Nikomu nie powiedzieliśmy, dokąd się udajemy. Z początku szliśmy dróżkami, na które często się zapuszczaliśmy. Minęliśmy źródło Agrypiny, o którym w średniowieczu sądzono, że posiada czarodziejskie właściwości, a następnie trzy zdewastowane posągi urodziwego młodzieńca, podobno kochanka pierwszego cesarza Hadriana przed dwoma tysiącami lat. Potem stanęliśmy pod drzewem Baldura; ojciec mówił, że jest święte, choć umarł, nim dorosłem na tyle, by uczestniczyć w obrzędach o północy, które odprawiał tam z przyjaciółmi. Myślę, że pokolenie mojego ojca było ostatnim, które brało na poważnie dawne teutońskie wierzenia.

Od tego miejsca zagłębialiśmy się w ciemniejsze, posępniejsze partie puszczy. Po dróżkach zostały wąziutkie ścieżynki. Marek Aureliusz mówił, że trzeba skręcić w lewo za wielkim starym dębem z dziwnymi błyszczącymi liśćmi. Rozglądałem się na boki, gdy uprzedziła mnie Freja:

— Tu skręcamy.

Zauważyłem drzewo o lśniących liściach. Nie wspominałem o nim ani słowem; zapewne dziewczyny w naszej wiosce też opowiadały sobie historie o nawiedzonym domku. Nigdy się nie dowiedziałem, skąd znała drogę.

Szliśmy i szliśmy, aż skończyły się ścieżki i musieliśmy brnąć przez dziewiczy las. Rosły tam rzeczywiście prastare drzewa z gęstwą splątanych gałęzi, przez którą rzadko gdzie przeciskały się promienie słońca. Nie widać było jednak żadnych domostw, nawiedzonych lub nie nawiedzonych, czy jakiegokolwiek śladu ludzkiej bytności. Wędrówka trwała godzinami. Trzymałem rękę w kieszeni, zaciśniętą na wizerunku Wodana, łowiąc wzrokiem drzewa i głazy o dziwnym wyglądzie, próbując je zapisywać w pamięci z myślą o powrocie.

Dalsza droga wydawała się bezcelowa, ponadto niebezpieczna. Gdyby nie Freja, zawróciłbym już dawno temu. Nie chciałem wyjść przy niej na tchórza. Ona zaś niezmordowanie parła naprzód, naglona, jak mniemam, wizją znalezienia w starym domku drogocennej broszy lub naszyjnika. Nie okazywała strachu czy choćby lekkiego niepokoju. W końcu jednak nie wytrzymałem.

— Jeśli w ciągu pięciu minut niczego nie znajdziemy…

— Patrz tam! — przerwała mi Freja.

Pokazała palcem. Zrazu widziałem tylko drzewa, lecz po chwili zauważyłem, ledwie widoczny za zasłoną porośniętych liśćmi gałęzi, pochyły drewniany dach zapuszczonego domku myśliwskiego. Tak, ani chybi! Widać było karbowane szczyty i bogato rzeźbione słupki.