Выбрать главу

A więc tajemnicza leśna chatka nie była czczym wymysłem. Puściłem się biegiem z dziką radością. Dzielna Freja, zdyszana, próbowała za mną nadążyć.

Wtedy ujrzałem ducha.

Był stary, naprawdę starusieńki, chudy i zmizerowany. Miał białą brodę i długie, białe włosy, skudłacone i skołtunione. Ubranie wisiało na nim w strzępach. Ciężko powłócząc nogami, szedł zgarbiony do chaty z przyciśniętym do piersi olbrzymim naręczem chrustu. Prawie na niego wpadłem, nim mnie zauważył.

Długo patrzyliśmy na siebie i doprawdy nie wiem, kto się bardziej trząsł ze strachu. Naraz z westchnieniem upuścił wiązkę chrustu, przewrócił się i znieruchomiał, jakby umarł.

— Marek Aureliusz miał rację — mruknąłem. — Tu jest duch.

Freja obrzuciła mnie spojrzeniem wyrażającym szyderstwo, napomnienie, a także złość, ponieważ była w tym wszystkim historia o duchach, którą skrzętnie przed nią ukrywałem.

— Widziałeś kiedyś ducha, który zemdlał, głupku? To tylko przestraszony staruszek. — I podeszła doń bez wahania.

* * *

Jakimś sposobem zawlekliśmy go pod dach, choć potykał się, zataczał i kilka razy omal się nie przewrócił. Wnętrze było w opłakanym stanie. Wszędzie zalegał kurz, a meble wyglądały tak, jakby przy lada dotknięciu miały się rozlecieć. Na ścianach wisiały strzępy tkanin. Mimo brudu jednak można było sobie wyobrazić niegdysiejsze piękno. Patrzyłem na wyblakłe malowidła ścienne, rzeźby, kolekcję broni i zbroi wartą majątek. Dygotał z przerażenia.

— Nasłali was kwestorzy? — pytał w kółko. Posługiwał się łaciną. — Macie mnie aresztować? Jestem tu tylko stróżem. Nikomu nie przeszkadzam. Jestem tylko stróżem. — Wargi mu zadrżały. — Niech żyje pierwszy konsul! — zaskrzeczał słabym głosem.

— Chodzimy tylko po lesie — powiedziałem. — Nie musisz się nas bać.

— Jestem tylko stróżem — powtarzał.

Położyliśmy go na sofie. Za domem tryskało źródełko, skąd Freja przyniosła wodę, żeby zwilżyć mu gąbką czoło i policzki. Chyba głodował, więc szperaliśmy w poszukiwaniu żywności, lecz z mizernym skutkiem. Znaleźliśmy trochę orzechów i jagody w misce, kawałki wędzonego — zdawałoby się, stuletniego — mięsa oraz nienajgorzej wyglądającą rybę. Przyrządziliśmy posiłek, który jadł wolno, bardzo wolno, jakby się odzwyczaił od jedzenia. Potem bez słowa zamknął oczy. Już myślałem, że umarł, ale nie, tylko się zdrzemnął. Patrzyliśmy na siebie, nie wiedząc, co robić.

— Zostawmy go — szepnęła Freja.

Czekając, aż się obudzi, chodziliśmy po domu. Ostrożnie głaskaliśmy rzeźby, zdmuchiwaliśmy kurz z obrazów. Wnętrze urządzono z cesarskim przepychem, co do tego nie było wątpliwości. Na górze w jednej z szafek znalazłem garść starych monet z podobizną cesarza. Nie wolno ich było używać. Zauważyłem też parę świecidełek, ze dwa naszyjniki i sztylet z wysadzaną klejnotami rękojeścią. Frei zabłysły oczy na widok naszyjników, mnie zaś zafascynował sztylet, lecz wszystko zostawiliśmy na swoim miejscu. Okraść ducha to jedno, okraść żyjącego człowieka — zupełnie co innego. Nie wychowano nas na złodziejaszków.

Kiedy zeszliśmy na dół, żeby zobaczyć, co u niego, zastaliśmy go siedzącego. Był jeszcze osłabiony i oszołomiony, ale strach minął. Freja podsunęła mu wędzone mięso, na co pokręcił głową z uśmiechem.

— Jesteście z wioski, prawda? Ile macie lat? Jak się nazywacie?

— To Freja, ja mam na imię Tyr. Ona ma dziewięć lat, ja dwanaście.

— Freja… Tyr… — Roześmiał się. — Dawniej takie imiona nie były dozwolone. Ale czasy się zmieniają. — Na moment w jego oczach zabłysła iskra ożywienia. Uśmiechnął się do nas przyjacielsko, wręcz konfidencjonalnie. — Wiecie, kto tu kiedyś mieszkał? Cesarz Maksencjusz we własnej osobie! Tu miał swój domek myśliwski. Sam cesarz! Zatrzymywał się tutaj w czasie polowań na jelenie, łowił ile się dało i jechał do Wenii, do pałacu Trajana, gdzie odbywały się huczne uczty. Rzeki wina, sarnie udźce na rożnach, co za czasy, co za czasy!

Zacząć krztusić się i kasłać. Freja położyła rękę na jego wątłych ramionach.

— Nie powinien pan tyle mówić. Do tego trzeba więcej sił.

— Masz rację. — Pogłaskał ją po ręce. Sam miał dłoń kościotrupa. — Ile to lat minęło. Ale ja zostałem, dbam o porządek… na wypadek gdyby cesarz znów chciał zapolować… Na wypadek gdyby… gdyby… — Patrzył ze smutkiem, przybity. — Już nie ma cesarzy, prawda? Niech żyje pierwszy konsul! Niech żyje! Niech żyje Juniusz Skawiola! — Podniósł głos skrzekliwie.

— Konsul Juniusz nie żyje — powiedziałem. — Teraz pierwszym konsulem jest Marcellus Turritus.

— Skawiola nie żyje? Naprawdę? — Wzruszył ramionami. — Rzadko tu słyszę nowiny. Jestem tylko stróżem, nigdzie się stąd nie ruszam. Trzymam porządek na wypadek, gdyby… gdyby…

* * *

Oczywiście, nie był stróżem. Freja od razu go przejrzała. Spostrzegła podobieństwo zasuszonego staruszka do wspaniałej postaci Cezara Maksencjusza na obrazie wiszącym z tyłu na ścianie. Wystarczyło pominąć różnicę wieku (cesarz musiał mieć najwyżej trzydzieści lat w chwili malowania portretu) i fakt, że władca prezentował się we wspaniałym obsypanym medalami mundurze, a starzec chodził w łachmanach. Pozostał jednak długi podbródek, krogulczy nos i przenikliwe krystalicznie niebieskie oczy. Rysy twarzy żywcem wzięte z portretu. Ja zauważyłem to później, lecz dziewczyny mają lepszy wzrok do takich rzeczy. Szczupły staruszek był najmłodszym bratem cesarza Maksencjusza, Kwintusem Fabiusem Cezarem, ostatnim potomkiem starego cesarskiego rodu i tym samym prawdziwym cesarzem. Żyjącym w ukryciu od upadku Cesarstwa pod koniec drugiej wojny zjednoczeniowej.

Zwierzył się dopiero podczas naszych trzecich lub czwartych odwiedzin. Długo udawał, że jest zwyczajnym człowiekiem, którego los rzucił w to ustronie, kiedy obalano stary reżim, wykonującym swoją pracę mimo starczych dolegliwości z nadzieją, że pewnego dnia do władzy powróci cesarska rodzina, a chatka myśliwska przyda się w czasie łowów.

Zaczął nam dawać drobne prezenty, aż wreszcie wyznał, kim naprawdę jest.

Frei podarował misterny naszyjnik z wydłużonych, niebieskawych paciorków.

— Wykonany w Ajgyptos — oznajmił — tysiące lat temu. Uczyliście się w szkole o Ajgyptos, prawda? Wiecie, że było to wielkie państwo jeszcze przed nastaniem epoki Rzymu. — Drżącymi rękami nałożył jej naszyjnik.

Tego samego dnia wręczył mi skórzany woreczek, w którym znalazłem cztery lub pięć trójkątnych grotów strzał, wykonanych z różowego kamienia, starannie naostrzonych po brzegach. Oglądałem je ze zdumieniem.

— Z Nowego Rzymu — wyjaśnił — zamieszkanego przez lud o czerwonej skórze. Cesarz Maksencjusz uwielbiał Nowy Rzym, zwłaszcza daleki zachód, gdzie wędrują stada bizonów. Prawie co roku jeździł tam na łowy. Widzicie te trofea?

Faktycznie, w mrocznej, stęchłej izbie wisiały zwierzęce łby, w tym łby potężnych bizonów z gęstym, kręconym, brązowym włosiem, spozierających groźnie z galerii.

Przynosiliśmy mu z domu kiełbasę z ciemnym chlebem, a także świeże owoce i piwo. Gardząc piwem, dosyć nieśmiało poprosił o wino.

— Wiecie, że jestem Rzymianinem — przypomniał nam.

Zdobycie wina nie przyszło łatwo, bo w domu go nie piliśmy, a dwunastoletni chłopiec nie mógł wejść do winiarni bez narażania się na obmowę. Ostatecznie podkradłem kapkę ze świątyni, gdzie pomagałem babci. Było to tęgie, słodkie wino z rodzaju tych składanych na ofiarę. Nie wiem, czy mu smakowało, ale uprzejmie podziękował. Jak się dowiedziałem, od lat opiekowała się nim para starych ludzi, mieszkających po drugiej stronie lasu. Przynosili wino i żywność, lecz ostatnio przestali się pokazywać. Musiał więc samemu o siebie dbać, co przychodziło mu z trudem. Dlatego był taki wychudzony. Bał się, że pochorowali się lub nie żyją, ale kiedy zapytałem, gdzie mieszkają, żeby zasięgnąć bliższych informacji, zmarkotniał i zamilkł. Zaskoczyło mnie to. Gdybym wtedy wiedział, kim on jest i że jego znajomi są zwolennikami Cesarstwa, wszystko bym zrozumiał. Na razie jednak gubiłem się w domysłach.