— Coś jest nie tak — oznajmiła Freja, gdy zbliżaliśmy się do domku myśliwskiego. — To pewne.
Freja stale miewała dziwne przeczucia. Dostrzegłem strach w jej oczach i sam się zląkłem.
Skradaliśmy się bardzo ostrożnie. Ani śladu Kwintusa Fabiusa. Pod drzwiami chaty zauważyliśmy, że są uchylone i zdjęte z zawiasów, jakby ktoś włamał się do środka. Freja położyła mi rękę na ramieniu. Spojrzeliśmy na siebie. Wziąłem głęboki oddech.
— Zaczekaj tu — powiedziałem i przestąpiłem próg.
Wnętrze przedstawiało sobą straszny widok. Wszystko splądrowano: meble roztrzaskano, szafki przewrócono, rzeźby leżały potłuczone. Ktoś pociął na kawałki każdy obraz. Zniknęła kolekcja broni i zbroi.
Przechodziłem z izby do izby, szukając Kwintusa Fabiusa. Nie było go, lecz na podłodze w głównym korytarzu zauważyłem plamy krwi — jeszcze świeże, bo lepkie.
Freja czekała na werandzie. Drżąc, walczyła z łzami.
— Za późno — powiedziałem.
Oczywiście, chłopcy ze wsi nie mieli z tym nic wspólnego. Nie dokonaliby aż takich zniszczeń. Zrozumiałem — Freja zapewne również, choć byliśmy wstrząśnięci i unikaliśmy rozmów na ten temat — że babcia powiedziała ojcu o znalezieniu cesarskich skarbów w starym domku, on zaś, spełniając swój obywatelski obowiązek, poszedł z tym do kwestorów. Ci udali się na miejsce, zdybali Kwintusa Fabiusa i — podobnie jak Freja — rozpoznali w nim cesarza. A zatem moja chęć obdarowania babci pięknym prezentem przyniosła zgubę staruszkowi. Podejrzewam, że ze względu na stan zdrowia i tak by już długo nie pożył, lecz do dziś nie otrząsnąłem się z poczucia winy za to, do czego nieumyślnie doprowadziłem.
W późniejszych latach, kiedy las był w większości wycięty, w starym domku wybuchł pożar. Jako młody człowiek, pomagałem w akcji gaśniczej. W czasie przerwy w pracy zadałem pytanie dowódcy straży pożarnej, emerytowanemu kwestorowi imieniem Lucencjusz:
— To był kiedyś cesarski domek myśliwski, prawda?
— Owszem, dawno temu.
Przyglądałem mu się uważnie w świetle drżących płomieni. Był ode mnie sporo starszy, w wieku mojego ojca.
— Kiedy byłem mały — powiedziałem ostrożnie — ludzie mówili, że ukrywał się tu jeden z młodszych braci cesarza. I że kwestorzy w końcu go schwytali i zabili.
Wyraźnie go zaskoczyłem. Wydawał się też zakłopotany.
— Mówisz, że słyszałeś o tym?
— Zastanawiałem się, czy to prawda, że był cesarzem.
Lucencjusz odwrócił wzrok.
— To był tylko stary włóczęga — rzekł ściszonym głosem. — Stary, kłamliwy włóczęga. Pewnie opowiadał niestworzone bujdy łatwowiernym młokosom, ale był jedynie starym włóczęgą. Starym, zaniedbanym, kłamliwym włóczęgą. — Spojrzał na mnie z ukosa, a potem odszedł, żeby skrzyczeć kogoś, kto rozwijał węża w niewłaściwy sposób.
Stary, zaniedbany włóczęga. To prawda. Ale kłamca? Nie.
Po dziś dzień noszę w sercu wspomnienie człowieka będącego reliktem minionej epoki. Teraz, kiedy sam jestem stary, może tak stary, jak on wtedy, pełniej rozumiem jego słowa. Nie podzielam jego przekonania, jakoby bez cesarza niemożliwy był pokój, bo cesarz to też człowiek, tak samo jak konsul, który go zastąpił. Ale twierdząc, że czasy cesarstwa były w istocie czasami pokoju, niekoniecznie rozmijał się z prawdą, nawet jeśli wojny nie należały wtedy do rzeczy nieznanych.
Albowiem teraz widzę, że wojna niekiedy może być formą pokoju — że wojny domowe i wojny zjednoczeniowe były zmaganiami podzielonego imperium, próbującego scalić się na nowo, aby wrócił pokój. Nie są to łatwe sprawy. Druga Republika nie jest tak pełna cnót, jak uważał ojciec, a zarazem dawne imperium nie wydaje się na wskroś zepsute. Jedyną rzeczą nie podlegającą dyskusji jest to, że trwająca dwa tysiące lat hegemonia Rzymu — najpierw jako Cesarstwa, potem Republiki — choć nękały ją różne zawirowania, uchroniła nas od znacznie gorszych nieszczęść. A gdyby nie było Rzymu? Gdyby każdy swobodny region wojował z sąsiadami w nadziei na zbudowanie imperium, jakie udało się stworzyć Rzymianom? Okropność! Tymczasem bogowie dali nam Rzymian, a Rzymianie pokój — może nie idealny, ale najlepszy, na jaki stać świat daleki od doskonałości. Takie jest dziś moje zdanie.
W każdym razie, cesarze umarli, podobnie jak wszyscy bohaterowie tej opowieści, nawet moja siostra Freja. Natomiast ja, starzec żyjący w czasach Drugiej Republiki, wracam myślami do przeszłości i próbuję doszukać się w niej jakiegoś sensu. Nadal posiadam podarunek od Kwintusa Fabiusa: osobliwy sztylet z ciekawym, pofalowanym ostrzem, pochodzący z barbarzyńskich wysp na Pacyfiku. Od czasu do czasu wyjmuję go i oglądam. W świetle lampy widzę na nim blask dawnych wspaniałości. Słaby wzrok nie pozwala mi przyjrzeć się malutkiemu cesarskiemu godłu, które ktoś wyrył na rękojeści, kiedy dowódca statku kupieckiego przywiózł go z Południowych Mórz i wręczył ówczesnemu cesarzowi, czterysta lub pięćset lat temu. Gdzieś na żelazie muszą też być drobne literki SPQR. Zorientowałem się, że umieścił je tam kędzierzawy wieśniak, który wykonał tę niezwykłą, groźną broń. I on bowiem był obywatelem Rzymu. Tak samo jak — można powiedzieć — my wszyscy w epoce Drugiej Republiki.
AUC 2723
Do ziemi obiecanej
Przyszli po mnie w samo południe, w godzinie Apolla, kiedy tylko szaleńcy wychodzą na pustynię. Pracowałem w pocie czoła i nie uśmiechało mi się to uprowadzenie. Ale łatwiej byłoby skierować Nil na południe, niż przemówić im do rozsądku. Tacy nie słuchają rzeczowych argumentów. Ich oczy żarzyły się dzikim stalowym blaskiem, a usta zwierały w tym szczególnym zaciętym wyrazie, właściwym fanatykom. Kiedy panoszyli się w moim małym, zagraconym gabinecie, grzebiąc w chwiejnych stosach książek i wertując mój rękopis z niemalże już ukończoną kroniką upadku Cesarstwa, wydawali się dwoma potężnymi, niezmożonymi żywiołami, nieludzkimi i strasznymi niczym bogowie starożytnego Ajgyptos zrodzeni do życia. Czułem się przy nich bezsilny.
Starszy i wyższy nazywał się Eleazar. Ja bym go nazwał Horusem z uwagi na wielki, orli nos. Miał wygląd Ajgipcjanina i nosił białą, płócienną ajgipską szatę. Drugi, krępy i szeroki w barach, obdarzony małpią twarzą godną samego Thota, przedstawił się jako Leonardo di Filippo; jego rzymskie imię pasowało do wyglądu ulizanego Rzymianina. Wiedziałem jednak, że taki z niego Rzymianin, jak i ze mnie. Drugi też nie był Ajgipcjaninem. Rozmawiali po hebrajsku ze swobodą nieosiągalną dla ludzi innych narodowości. Byli Izraelitami, członkami tego samego zagubionego ludu co ja. Być może ojciec di Filippo należał do innowierców… a może lubił udawać, że wywodzi się z rasy panów, a nie zapomnianego przez Boga plemienia. Tego już nigdy się nie dowiem.
Eleazar przewiercał wzrokiem mnie i moje zdjęcie na okładce książki opisującej wojny zjednoczeniowe, jakby nie do końca przekonany, że naprawdę jestem Natanem ben Symeonem. Zdjęcie zrobiono przed piętnastu laty. Wtedy jeszcze miałem czarną brodę. Stuknął w książkę i wymierzył we mnie palec w geście zapytania. Kiwnąłem głową.
— W porządku — powiedział. Kazał mi szybko spakować walizkę, jakby czekała mnie weekendowa wycieczka do Aleksandrii. — Mojżesz nas wysłał. Jesteś mu potrzebny. Ma dla ciebie ważne zadanie.
— Mojżesz?
— Przywódca — wyjaśnił Eleazar tonem, jakim inni mówią o faraonie albo pierwszym konsulu. — Na razie nic o nim nie wiesz, ale się dowiesz. Cały Ajgyptos się dowie, cały świat.