Kwadrans po trzeciej wpadł do montażowni Darek. Blady, z błędnym wzrokiem.
– Przepraszam za spóźnienie, nie mogłem odpalić samochodu, przyjechałem taksówką. Macie.
Położył przed Mateuszem płytę, po czym zabrał mu ją sprzed nosa.
– Gdzie kompakt? Ach, widzę. Posłuchamy?
– Zapuszczaj – powiedział Mateusz.
Rozległy się dźwięki harfy.
– Nie, nie, daj obrazki, Mateusz; tak to nie ma efektu! – Eulalii udzieliła się trema Darka, który stał teraz za ich plecami, a oczy miał jak talerzyki deserowe. – Darek, siadaj, bo trudno wytrzymać, jak tam sterczysz. Grajmy od razu, najwyżej będziemy poprawiać.
– Słusznie – Mateusz zatrzymał płytę, po czym ustawił taśmę na pierwszej ramce i wystartował muzykę, od razu nagrywając ją na odpowiedniej ścieżce.
Harfa zagrała ponownie. Na ekranie snuły się mgły poprzedzające świt w Kotlinie Jeleniogórskiej. Eulalia poczuła dreszcze. Dopiero teraz jej film nabierał życia. Wstrzymała oddech. Soczysty granat na ekranie zmieniał się w ciemny błękit, pojawiły się pierwsze różowe blaski na horyzoncie. Melodia harfy stawała się coraz bardziej intensywna, po czym przygasała, jakby zasnuta tą mgłą, która wciąż jeszcze utrzymywała się u stóp Śnieżki. Obraz połączony z dźwiękiem był teraz jednym niespokojnym oczekiwaniem na słońce. Eulalia zapomniała już, jaką wściekłość wywołał w niej brak złotej kuli wyłaniającej się zza horyzontu. „Po co komu kula?”. Tajemnicze mgły rozwiewały się, w szybie obserwatorium odbił się czerwonawy poblask. Pozornie chłodna harfa prowadziła przez szczyt Śnieżki, obok kaplicy i obserwatorium, ku skałom. Wreszcie na krawędzi skały rozbłysnął słynny Markowy pic, ogromne, oślepiające słońce – i wtedy niespodziewanie zabrzmiała tryumfalną fanfarą cała orkiestra symfoniczna.
Eulalia i Mateusz wybuchnęli radosnym śmiechem, nie odrywając oczu od ekranu. Kiedy odwrócili się w stronę Darka, Eulalii łzy płynęły po policzkach. Darek siedział blady i zdezorientowany.
– Śmiejecie się ze mnie – wyszeptał.
Mateusz zatrzymał maszyny.
– Nie z ciebie, stary, nie z ciebie. Zrobiłeś to genialnie.
– To czemu się śmiejecie?
– Ze szczęścia, Dareczku – powiedziała Eulalia. – Ja w każdym razie. Chyba sam widzisz, jak to wygląda. Grajmy dalej. Ale ty jesteś symfonik, człowieku! Nie miałam pojęcia! Spodziewałam się ładnej muzyki, ale nie takiej eksplozji! Mateusz, dawaj dalej, bo nie wytrzymam!
Ciąg dalszy nie rozczarował ich. Efekt przestrzeni Darek uzyskał rzeczywiście, stosując rogi i dodając im echo. Motyw Śnieżki był wyrazisty i rozpoznawalny, chociaż występował w wielu wariantach. Muzyka do sekwencji z cmentarzykiem w Łomniczce przyprawiła Eulalię o dreszcze.
– Słuchaj, Darek – mówiła podniecona, kiedy po skończonym zgraniu wycałowała już i wyściskała zażenowanego kompozytora – ty musisz tę całą muzykę zebrać do kupy, opracować i zrobić symfonię. Rozumiesz: nutki napisać porządnie i żeby to orkiestra mogła zagrać, a nie komputer. Swoją drogą bardzo dobry ten twój komputer. Prawie jak prawdziwe instrumenty. Ale pamiętaj, musisz napisać symfonię!
Kompozytor zasłonił oczy rękami.
– Jaką symfonię? Lala, wy jesteście życzliwi, ja wiem, ale przecież ja widzę, ile mi brakuje…
– Nie chrzań, stary. – Mateusz oderwał się na chwilę od opisywania kasety. – Skoro ona ci mówi, że jest dobre, to jest dobre. W ogóle uważam, żeśmy wyprodukowali zupełnie niezły kawałek. Lala, planujesz jakiś pokaz dla tych wszystkich goprowców, co ci robili za aktorów i pomoc techniczną?
– Tak. Niedługo. I tak chciałam tam jechać, a dzwonił jeden ratownik, że dziesiątego sierpnia mają święto na Śnieżce i pod Śnieżką; proponował, żeby przywieźć materiał właśnie wtedy, to wszyscy zainteresowani obejrzą. Chyba tak zrobię. No dobrze, kochani, dosyć pracy na dzisiaj. Może jeszcze przegraj mi to na VHS, Mateuszku, będę sobie w domu oglądać i się samouwielbiać!
– A co, to ty postawiłaś te wszystkie góry w tym miejscu? – zdziwił się niewinnie Mateusz, ustawiając kasetę dziesięć sekund przed pierwszą ramką filmu.
Eulalia biła się z myślami. Jeżeli ma wykazać się humanitaryzmem, a w dodatku chce pobyć w Karpaczu więcej niż dwa dni, to nie powinna w żadnym wypadku zostawiać Marysi matce na garbie. Z drugiej strony, co to za przyjemność – z Marysią?
Biła się tak trzy dni, starając się jak najwięcej czasu spędzać na koncepcyjnej pracy nad nowym cyklem, a czwartego sprawa rozstrzygnęła się sama. Zadzwoniły Bliźniaki z raportem, że jakoś tak dziesiątego, jedenastego, no, może dwunastego sierpnia przyjadą do domu oprać się i odpocząć przed kolejnym etapem wakacyjnych wojaży. Wojaże najwyraźniej bardzo im się spodobały, ludziom z ich paczki również. Nigdy dotąd nie zażywali tak cudownej swobody.
Eulalia świetnie ich rozumiała. Ona też lubiła swobodę. Ale dołożenie mamie do Marysi Bliźniaków było już zupełnie niemożliwe. Prawdopodobnie traktowałaby ich jak dzieci i uporczywie ustawiała do pionu, czego oni najpewniej by nie znieśli – nie wiadomo, czym by się to wszystko skończyło.
Zawiadomiła więc Stryjka, że wpadnie tylko i wypadnie, więc trzeba ten przegląd zorganizować o jakiejś określonej porze, ona dojedzie, pokaże i odjedzie.
Stryjek był niepocieszony.
– A święto, Lalu? – pytał zgnębionym głosem przez telefon. A Garnek? Umówili się w końcu na Garnek w wigilię święta, a na przegląd w samo święto, jak tylko wszyscy zainteresowani zejdą z gór. Mama, oczywiście, strasznie miała jej za złe. Marysia miała w oczkach podejrzane błyski. Ojciec zachował desinteressement.
Wyjechała wczesnym rankiem dziewiątego, zła, że zaraz jutro musi wracać. W ogóle atmosfera domowa zaczynała dawać się jej we znaki. Czy to jeszcze był jej dom? Kiedy ta cholerna Helenka wróci?
Na szosie docisnęła porządnie, ponieważ chciała dojechać jak najszybciej. Zazwyczaj lubiła zbaczać z głównej trasy, stawać w przydrożnych barach na kawę, gapić się na widoki po drodze – tym razem pędziła równo, zwalniając tylko w momentach wymagających tego bezwzględnie. Na przykład na widok patrolu policyjnego w krzakach.
Raz tylko nie bardzo jej się udało. Zanim się spostrzegła, zanim wcisnęła hamulec, przystojny drab na poboczu wystawił charakterystyczny lizak w charakterystyczny sposób. Drugi drab opierał się niedbale o motocykl. Równie urodziwy, mówiąc nawiasem (drab, nie motocykl, chociaż motocykl też niczego).
Zjechała na pobocze.
– Dzień dobry pani. – Drab z lizakiem zaprezentował wstrząsającej urody uśmiech, za który faceci od reklam pasty do zębów mogliby mu zapłacić majątek. Marnuje się ten uśmiech przy szosie.
– Nie za szybko pani jechała przypadkiem? Dokumenty po proszę.
Podała mu dowód osobisty, prawo jazdy i całą resztę. Przekazał wszystko koledze, pięknemu jak Alain Delon w swoich najlepszych latach.
– Tak bardzo szybko jechałam, naprawdę? – bąknęła głupio.
– Naprawdę. Jakie tu mamy ograniczenie? Pięćdziesiąt. A pani ile jechała?
– Siedemdziesiąt?
– Dziewięćdziesiąt pięć. Niedobrze. Będzie pani musiała zapłacić.
– A nie chciałby mnie pan pouczyć?
– Niechętnie, proszę pani. Podejrzewam, że prawo jazdy ma pani od dosyć dawna. Bo technika jazdy, mówiąc między nami, bardzo prawidłowa. Ale z przepisami na bakier.
– Przepisy mam opanowane, tylko czasami z bólem rezygnuję z ich stosowania…
– Jak najbardziej niesłusznie, proszę pani. Punkty karne też będą, niestety.
Drab piękny jak Alain Delon przystąpił do studiowania dokumentów.
– No to chyba zapłacę – powiedziała Eulalia z rezygnacją. Nie miała, niestety, opanowanej metody przyjaznej konwersacji, dzięki której wiele jej (młodszych, to prawda) koleżanek wyłgiwało się od mandatów. – Chyba że nie mam tyle, to poproszę kredytowy. Na ile pan ocenia moje przestępstwo?
– Poczekaj, Kaziu – odezwał się drab od dokumentów. – Nie pisz na razie. Pani pracuje w telewizji?
– Pracuję.
– Pani robi takie programy o zwierzakach? Z doktorem… nie pamiętam, jak on się nazywa… wysoki, brodaty.
– Zgadza się.
– A pamięta pani psa, który wpadł pod ciężarówkę? Ten doktor mu uratował życie, a potem szukaliście właściciela przez telewizję.
– Jasne, że pamiętam! To był dog de Bordeaux, strasznie wielkie bydlę, bardzo sympatyczny. Nazwaliśmy go Zenek. Myślałam, że nam umrze, ale nasz doktor jest genialny. Poreperował go cudownie. Zenio tylko lekko utykał, kiedy go oddawaliśmy. A co, zna pan Zenka?
Piękny drab oderwał się od swojej maszyny.
– To jest mój pies, proszę pani. Wtedy brat go odbierał z moją żoną, bo ja byłem na szkoleniu.
– Co pan powie? Cudne psisko, bardzo nam go brakowało, kiedy już wrócił do rodziny. Wie pan, że Zenek mieszkał u mnie przez jakiś czas, bo zatkała się doktora lecznica, były jakieś nowe zwierzaki po wypadkach i trzeba było na kilka dni Zenka gdzieś zagospodarować. Jak on się teraz czuje?
– Wrócił do formy. Prawie nie utyka. Moje dzieci go uwielbia ją, byłyby się zapłakały, jak nam zginął wtedy. Poleciał za panienką. Proszę, tu są pani dokumenty.
Drab spojrzał na nią przepaścistą głębią czarnych oczu (kto daje policjantom takie oczy?).
– Bardzo się cieszę, że mogę pani osobiście podziękować. Na prawdę. To strasznie fajny program, oglądamy zawsze całą rodziną.
Po czym stróż prawa zgniótł jej rękę w szczerym i serdecznym uścisku. Jego kolega uczynił to samo, twierdząc, że zwierzęta są lepsze od ludzi i on w tym wypadku nie miałby moralnego prawa kasować pani redaktor na żadne pieniądze.
– Tylko teraz – dodał, uśmiechając się hollywoodzkim uśmiechem – niech pani na wszelki wypadek uważa, bo dalej to już będzie nie nasza drogówka, tylko gorzowska, a oni jak złapią szczeciniaka, to nie popuszczą.
– A swoją drogą – dodał piękny właściciel Zenka – to ograniczenie w tym miejscu nie ma sensu. Powinno się skończyć pół kilometra wcześniej. Ale przepisów trzeba przestrzegać.
– Proszę ucałować Zenka w czółko – powiedziała Eulalia ucieszona z wielu powodów. – Chętnie bym go przypomniała w programie po wakacjach. Mam gdzieś telefon do pana żony, nie zmienił się?