Выбрать главу

Ale największą satysfakcję miała w momencie, kiedy zajęła honorowe miejsce – obok kierowcy, czyli Stryjka – w zatłoczonym do niemożliwości land – roverze, i kiedy ruszyli spod Bacówki, i pojechali wzdłuż kłębiącego się w kolejce do wyciągu tłumu wycieczkowiczów. Wiedziała, że uczucia, które nią zawładnęły, są z gatunku tych dosyć niskich… ale miała to w nosie.

Odnosiła wrażenie, że wszyscy ludzie z Karpacza wybierają się na Śnieżkę. Stryjek gnał z właściwym sobie szwungiem przez ulice, potem koło Wangu, a potem już drogą w granicach Parku Narodowego – coraz wyżej i wyżej, wszędzie mijając mniejsze i większe grupy ludzi. Turyści ustępowali pojazdowi z błękitnym krzyżem z sympatią i należnym szacunkiem, niektórzy przewodnicy, poznając Stryjka za kierownicą, unosili ręce w geście pozdrowienia. Stryjek odpowiadał z uśmiechem i pruł dalej.

Eulalię przy jego boku przepełniała radość. Kiedy samochód zaczął się wspinać po Drodze Jubileuszowej na zbocze Śnieżki, a krajobraz wokół nich rozszerzył się gwałtownie – poczuła, że właściwie niczego jej do szczęścia nie brakuje. Mogłaby tak jechać do skończenia świata.

Niestety, pokonawszy kilka ostrych i stromych zakrętów, Stryjek zaparkował z fasonem pod budynkiem Obserwatorium. Towarzystwo wysypało się z land – rovera i rozpełzło po szczycie. Eulalia poszła na kawę. Stryjek, pozbywszy się pasażerów, pomknął w dół jak strzała. Szukając miejsca, gdzie mogłaby wypić swoją kawę, Eulalia widziała, jak przejeżdża pędem obok Śląskiego Domu.

W restauracji panował, oczywiście, dziki tłok. Eulalia zauważyła kilka wolnych foteli w pobliżu bufetu i już chciała zająć jeden z nich, kiedy spostrzegła tabliczkę z napisem informującym, że są to miejsca dla przewodników. W pierwszej chwili trochę ją to zezłościło, ale potem nawet spodobał jej się taki zwyczaj. Znalazła sobie inne miejsce przy panoramicznym oknie i zasiadła w nim, z zadowoleniem kontemplując widok w głąb Doliny Łomniczki.

Gdybym nie była taka stara – pomyślała, popijając lurowaty napój – może bym nawet zostawiła tę całą telewizję, przerzuciła się wyłącznie na pisanie i zamieszkała gdzieś tutaj, w którejś z tych ślicznych wiosek wśród gór i lasów…

Gdybym nie była taka stara i gdybym nie miała tej głupiej astmy.

Gdybym nie była taka stara, nie miała tej głupiej astmy i gdybym jeszcze miała mnóstwo pieniędzy.

Gdyby, gdyby.

I tak jest przecież nieźle. Może tu być, zrobiła ładne kino, poznała mnóstwo świetnych ludzi, niektórzy uznali ją nawet za swoją.

Czterdzieści osiem lat.

Kiedyś biegała po tych górach. Ba, kiedyś biegała po Tatrach. A dzisiaj cieszy się, że ją ktoś zawiezie na górę… samochodem.

Ach, gdzie są niegdysiejsze śniegi… Ciekawe, czemu się tak roztkliwiła nad sobą. Nigdy tego nie robi. To znaczy, uczciwie mówiąc – kiedyś nigdy tego nie robiła, ale ostatnio zdarza się to jej czasami.

Nie powinna do tego dopuszczać. Jeżeli się rozklei, stanie się naprawdę głupią starą gropą. Nie, nie. Wczoraj wieczorem miała czterdzieści lat i tej wersji będziemy się trzymać! Jest przystojną, bystrą i zdolną osobą!

Odniosła szklankę do stosownego okienka i wyszła na zewnątrz.

Szczyt Śnieżki zapełniał się powoli, a z dołu, zarówno z Drogi Jubileuszowej, jak i z zakosów wciąż napływały tłumy ludzi. Pełno było wokół czerwonych polarów z białym lub biało – niebieskim paskiem na rękawie. W niektórych ich właścicielach Eulalia zaczęła rozpoznawać przewodników i ratowników, którzy pomagali jej w realizacji filmu. Szczególnie ucieszył ją widok Przystojnego Małomównego z radiowym głosem oraz Juniora z trzydniowym zarostem na zbójeckiej gębie, znawcy i wielbiciela subtelnych górskich kwiatków. Posunęła się nawet do rzucenia się im obu na szyję… Wyglądało na to, że znieśli to nie najgorzej.

Niebawem zapomniała o swoich smutkach i wtopiła się w tłum zalegający gęsto wierzchołek Śnieżki. W kaplicy Świętego Wawrzyńca rozpoczęła się już msza, którą odprawiali dwaj księża – ku rozczarowaniu Eulalii Czesi nie przywieźli tym razem swojego biskupa śmigłowcem; ograniczyli się do zwykłego księdza i transportu kołowego (a może przyjechał ichnią kolejką linową?). Ona sama nie brała udziału we wspólnej modlitwie, pałętając się po wierzchołku i co chwila ściskając jakieś dłonie. Raz nawet została zaproszona na łyk becherovki, którą w czeskim sklepiku zakupił do natychmiastowego zużycia znajomy dziennikarz z Wrocławia. Właśnie wymieniała numery komórek ze spotkaną najzupełniejszym przypadkiem koleżanką ze studiów, która, jak się okazało, zamieszkała w Jeleniej Górze i w dodatku ma od lat uprawnienia przewodnika sudeckiego, kiedy poczuła delikatne dotknięcie dłoni na ramieniu. Stryjek.

– Przepraszam, Lalu, musisz się zdecydować, czy wracasz ze mną, czy może chciałabyś zejść do Łomniczki; nasi koledzy będą tam składać kwiaty na cmentarzyku. Bo ja nie będę was mógł później zwieźć.

Zastanowiła się błyskawicznie. Jeżeli pójdzie do Łomniczki, straci na to parę godzin, a nie jest ci ona taka szybka jak to całe długonogie i wysportowane towarzystwo w czerwonych polarkach. A przecież są umówieni jeszcze na przegląd filmu. No i potem czekają czterysta kilometrów za kierownicą.

– Jadę z tobą, Stryjku.

Kiedy zjeżdżali ze Śnieżki, dopadła ją nagle trema. A jeżeli film się nie spodoba? Wprawdzie Aleksander piał pochwały, a jego zleceniodawcy podobno byli bardzo zadowoleni, ale najważniejsze jest zdanie tej dzisiejszej widowni.

– Co się stało, czemu tak milczysz? Nie podobało ci się nasze święto? – zatroskał się Stryjek, gwałtownym skrętem wymijając grupkę gapiowatych turystów, którzy nawet nie słyszeli nadjeżdżającego land – rovera, wszyscy bowiem, jak jeden mąż, mieli na uszach słuchawki od walkmanów. Stryjek na ten widok aż się wzdrygnął z obrzydzenia.

– Święto jest rewelacyjne, Stryjeczku. Cieszę się, że przyjechałam. Gdzie my mamy ten pokaz, w Bacówce?

– W Bacówce. Chłopcy mieli nawet przynieść porządny magnetowid na tę okazję, bo nasz już jest trochę wysłużony… Patrz, mogliśmy wczoraj obejrzeć!

– Wczoraj nie było atmosfery do oglądania…

– Masz rację. Szkoda, że nie zostajesz na dłużej.

– Nie mogę, naprawdę. W domu mam pełno ludzi, w tym jedno dziecko pod opieką, nawet zastanawiałam się, czy jej tu nie przywieźć – to dziewczynka – ale ostatecznie zostawiłam ją z moimi rodzicami. Muszę wracać, pozbyć się ich wszystkich, wysłać własne dzieci na studia i może mi się uda jeszcze w październiku przyjechać na kilka dni.

– Wrzesień jest lepszy, Lalu – zatroskał się Warszawiak. – Nastaw się na wrzesień. My też będziemy, pójdziemy gdzieś razem, zrobimy Garnek…

Eulalia wzruszyła się. Prawdę mówiąc, od najmłodszych lat nie była pewna, czy ludzie chcą z nią utrzymywać kontakty dla niej samej, czy może tylko z grzeczności. Zawsze, kiedy otrzymywała dowody, że ktoś ją bezinteresownie polubił, czuła wzruszenie. Oczywiście, nikt z najbliższego otoczenia – ani Bliźniaki, ani Atanazy (bo o rodzicach czy Helence mowy być nie mogło tak czy inaczej) – nie miał pojęcia o tym jej kompleksiku. Być może stanowił on jakiś tam powód jej samotności, kiedy Arturek odszedł, wybierając łososie, zimne wody fiordów i zorzę polarną. Oraz kościstą Norweżkę o imieniu niemożliwym do wymówienia i zapamiętania.

Dziesięć przed trzecią Bacówka pękała w szwach. Dwaj małoletni kandydaci na ratowników zajmowali się intensywnie skomplikowanym systemem kabli, które miały uczynić pokaz możliwym do przeprowadzenia. Pozostali widzowie – w różnym wieku – siedzieli, gdzie mogli, pili kawę laną bez opamiętania przez Stryjkową i opowiadali mniej lub bardziej makabryczne historyjki o znoszeniu z gór umrzyków o różnym stopniu uszkodzenia. Eulalia podziwiała filozoficzną obojętność, z jaką ratownicy mówili o turystach kretynach, idących w góry w złym ubraniu, złych butach, w złą pogodę, bez mapy – albo z mapą, ale bez umiejętności użycia mapy, bez przewodnika, bez pomyślunku (bo w końcu na wszystkich szlakach pełno jest drogowskazów podających czasy przejść) i tak dalej. Ona sama najchętniej waliłaby po łbie takich turystów – chociażby po to, żeby sobie uprzytomnili, że w razie czego porządni ludzie będą ryzykowali swoje życie i zdrowie po to, żeby uratować im te wybrakowane głowy.

Ale ona miała generalnie gorszy charakter i nie nadawała się na ratownika, który powinien emanować spokojem. Eulalia niczym takim nigdy specjalnie nie emanowała.

Za pięć trzecia do Bacówki przyszedł pan naczelnik, który też chciał zobaczyć film Eulalii.

Minutę po trzeciej jeden z małolatów nacisnął właściwy przycisk na magnetowidzie i Eulalia poczuła, że zatyka ją z emocji. Żadna kolaudacja w telewizji nie kosztowała jej tyle nerwów. Ale też nigdy nie czuła się tak bezbronna – to oni wiedzieli, jak ma być, ona mogła się jedynie domyślać…

Oczywiście jednym okiem patrzyła na ekran, a drugim usiłowała spoglądać na twarze widzów. Miała nadzieję, że w stosunku do niej będą równie tolerancyjni, jak w stosunku do swoich umrzyków.

Oszukany montażowo przepiękny wschód słońca wywołał uśmiechy aprobaty na ratowniczych obliczach. Dalej było w zasadzie coraz lepiej. Pierwsze ukazanie się Śnieżki jako góry majestatycznej i wielkiej, w grzmocie Darkowych kotłów i kontrabasów, podobało się wyraźnie. Sekwencja zimowa na Polanie z lodowatym śniegiem wiejącym tuż przed obiektywem spowodowała westchnienie Stryjka (Eulalia podejrzewała jednak, że nie chodziło o wrażenia ściśle estetyczne). Przy zdjęciach z cmentarzyka w Łomniczce, podbudowanych przejmującą muzyką, wszyscy obecni wstrzymali na chwilę oddechy.

Eulalia natomiast wypuściła powietrze z ulgą. Już wiedziała, że jest dobrze. Widownia była najwyraźniej bardzo życzliwa. Co jakiś czas ktoś rzucał krótki komentarz, w rodzaju: „Ależ piękne zdjęcia”, albo: „Świetna muzyka” i natychmiast był uciszany przez pozostałych.

Czterdzieści minut minęło.

Na tle Śnieżki i krzaczka kosówki w pierwszym planie pojawiła się plansza Eulalii. Jej ukochana plansza, którą z taką przyjemnością wklejała w tym miejscu.

W tym momencie rozległy się oklaski.

Poczuła, że łzy szczęścia napływają jej do oczu.