Pociągnęła ciemnopurpurowym lakierem paznokcie Eulalii.
– Masz za młode ręce. Pewnie nie pomyślałaś o rękawiczkach? Nie przejmuj się, koleżanka pomyślała. Taka stara dziwaczka jak ty może nosić mitenki, pazurki ci będzie widać. Ostrożnie, ten lakier powinien być już suchy, jak nałożysz, damy drugą warstwę.
Pierścieni rodowych nie masz?
– Jak to nie mam, pożyczyłam sygnet z teatru. Troszkę za duży, będę go nosiła na środkowym palcu. Na rękawiczce?
– A dlaczego nie. Wiesz przynajmniej, co to za herb?
– Pojęcia nie mam. Jakby facet się czepiał, powiem, że po dziadkach, ale mam nadzieję, że będzie miał ważniejsze tematy do przemyślenia niż mój herb rodowy. Pomożesz mi się ubrać? To ze względu na świeży lakier, nie chciałabym go zdrapać.
– Oczywiście. Pokaż, co tam masz. Dobre będzie. To z teatru?
– Z teatru. A bluzka i broszka są mojej matki, gwizdnęłam jej z szafy, bo nie chciałam się godzinami tłumaczyć, po co mi to. Ładna kamea, prawda? Podobno mój pradziadek kupił ją mojej prababci za to, że urodziła mu bliźniaki, w tym mojego dziadka. Popatrz, ja też urodziłam bliźniaki, a mój mąż mi nic nie kupił.
– A to łajdaczynka – powiedziała pogodnie Terenia, zajęta zapinaniem drobnych guziczków kremowej bluzki. – Daj ten prezent od pradziadka, przypnę ci. Tak wysoko, będzie wyglądało na to, że skrywasz zwiędłą szyjkę.
– Niedługo naprawdę będę musiała skrywać zwiędłą szyjkę – westchnęła Eulalia, przeglądając się w lustrze.
– Nie przesadzaj. Poza tym wszyscy musimy się kiedyś zestarzeć, świat byłby obrzydliwy, gdyby żyli na nim tylko piękni, młodzi, agresywni. Poza tym stara będziesz, jak ci się zestarzeje dusza, a to chyba jeszcze nieprędko.
– No, nie wiem. – Eulalia westchnęła po raz drugi. – Ostatnio jakoś mi gorzej.
– Zakochaj się – poradziła Terenia. – To bardzo dobry sposób na odmłodzenie duszy.
– To samo mówił mi mój psychiatra. Dogadałaś się z nim?
– Popatrz, jaki mądry człowiek. Masz już jakiś obiekt na uwadze?
– Najtrudniej właśnie z tym obiektem. Wszyscy sensowni faceci woleliby panienkę młodszą ode mnie o połowę.
– Podobno nie wszyscy. No i pięknie. Teraz włosy. Masz jakąś perukę?
– Mam. Dwie. Ta z lokami jest chyba zbyt ostentacyjna. Lepsza będzie ta prosta.
Z pomocą Tereni Eulalia umocowała na głowie siwą perukę uczesaną a la Maria Dąbrowska, a na niej stylowy kapelutek Halucyny, granatowy toczek z fioletowym piórkiem.
– Rewelacja. Zrób teraz groźną minę… O tak, każdy się ciebie przestraszy. Jesteś gotowa. Nie, czekaj, trzeba cię jeszcze dopracować zapachowo! Mam tu coś specjalnego, taka stara, ale zadbana arystokratka powinna też pachnieć stosownie… Proszę, powąchaj.
– Co to jest? – Eulalia odniosła się odrobinę nieufnie do podejrzanie woniejącego flakonika. – Duchi Moskwy? Odiekałon nawsiu żyzń?
– Nie, to olejek różany. Przebój lat siedemdziesiątych. Nie wiem, skąd go mam, pewnie z zapasów mojej mamy, ona sobie tego przywoziła całe wory z Bułgarii. Bardzo staroświecko pachnie. I w ogóle się nie zaśmierdział. Może lepszy byłby taki odrobinkę stęchły…
– Nie, dziękuję, bardzo dobrze, że się nie zaśmierdział. Daj kropelkę. Na ciuchy, żeby mi ciało tym nie przeszło. I na to piórko w kapeluszu. Starczy. Jak teraz widzisz księżnę panią?
– Teraz jesteś dopracowana w każdym calu. Nie może ci się nie udać ta twoja misja.
– Mówisz? Bardzo dobrze. Mam tu jeszcze laseczkę, popatrz, jaka fajna. Wyjrzyj, proszę, na korytarz, czy tam się ktoś nie pęta.
Na korytarzu nikt się nie pętał i Eulalia bez przeszkód przemknęła do windy. Po kilku minutach strażnik z pewnym zaskoczeniem zauważył, że samochodem pani redaktor Manowskiej wyjeżdża z garażu obca, leciwa baba w kapeluszu z piórkiem i ciemnych okularach.
Oczywiście Eulalia nie była taka głupia, żeby prezentować Szermickiemu swoje auto. Zaparkowała przed Lucynką i Paulinką i spacerkiem udała się na pobliski postój. Przy okazji wypróbowała na taksówkarzu swój nowy głos, nieco zachrypnięty – jeszcze w garderobie psiknęła sobie w oskrzela lekarstwem, które wprawdzie nieźle skutkowało na jej astmę, ale również wywoływało chrypkę, trzymającą się około godziny. Starała się mówić w sposób nieco szczekający, oczywiście grasejując.
– Młody człowieku, phoszę mnie zawieźć na Pogodno, na ulicę Bajana. Tam jest podobno phacownia ahchitektoniczna, nazywa się Villa. Chciałabym, żeby pan tam na mnie poczekał.
– Czy to długo potrwa? – zapytał młody człowiek, nie zdradzając żadnych podejrzanych objawów, co oznaczało, że jej przebranie jest w porządku. – Bo jeżeli pani tam pobędzie z kwadransik, to ja bym skoczył do domu, mieszkam tam niedaleko. Potrzebuję dosłownie dziesięć minut, nie będzie pani musiała na mnie czekać.
– Bahdzo phoszę – odpowiedziała majestatycznie. – Kwadrans na pewno. Może dwadzieścia minut.
Na Pogodno nie było daleko. Kierowca najwyraźniej znał dzielnicę, bo jechał jak po swoje. Pracownia projektowa Villa okazała się pokaźnym domkiem, poniemieckim, z dużym podwórkiem zamienionym na parking dla personelu i interesantów. Stały tam jakieś dwa czy trzy auta, na które Eulalia nie zwróciła uwagi, odczuwając już pewną tremę.
– To ja nie będę wjeżdżał teraz na ten parking – rzekł taksówkarz. – Pani wysiądzie, ja skoczę do domu i za dziesięć minut będę z powrotem, wtedy wjadę.
– Czy mam panu tehaz zapłacić?
– Nie, nie trzeba, zapłaci mi pani za cały kurs, nie za połowę. Tylko odliczymy to, co przejadę prywatnie.
Eulalia skinęła głową, zadowolona. Nie chciał pieniędzy. To znaczy, że babcia Lubecka budzi zaufanie. Spojrzała na zegarek.
Było pięć po piątej. Ale sekretarka mówiła, że Szermicki będzie do wieczora, poza tym stoją tam te samochody…
Weszła na schody, zastanawiając się, czy powinna zadzwonić. Nie. Przychodzi jako rozwścieczona babka księżna, a rozwścieczone księżne nie dzwonią. Pchnęła secesyjnie zdobione drzwi i weszła do środka.
Obszerny hol, obwieszony zdjęciami udanych realizacji (niektóre domki owszem, owszem), otwarte drzwi do pokoju po lewej – zajrzała, było tam pusto – uchyliła drzwi po prawej – też pusto. Gdzie są wszyscy? Jeszcze chwila i zawoła gromkim głosem, tak jak zrobiłaby to babka Lubecka. Nabrała powietrza w płuca i wypuściła je, bo w tej chwili zobaczyła ruch za oszklonymi niebieskim, matowym szkłem drzwiami. Do pokoju wszedł wysoki, postawny brunet dużej urody i skierował się w stronę regału opatrzonego napisem KATALOGI.
Tak był zaabsorbowany własnymi sprawami, że zauważył Eulalię dopiero wtedy, kiedy zdjął z najwyższej półki gruby tom oprawiony w niebieski plastik. Znieruchomiał z tą ręką w górze i oczy trochę mu się zaokrągliły, ale widać było, że zaraz oprzytomnieje.
Eulalia postanowiła zaatakować, zanim to nastąpi.
– Pan Szehmicki to pan? – zapytała skrzekłiwie. – Dobrze się domyślam? No tak, pan na to wygląda. Najzupełniej.
Facet powoli opuścił rękę z katalogiem. Agresywny ton obcej staruszki zrobił swoje.
– Jędrzej Szermicki, a pani szanowna do mnie?
– A do kogóż by, jak nie do pana? Ciekawa byłam, jak pan wygląda. Czy widać po panu od hazu, jakim pan jest dhaniem, czy może nie. Ale widać, widać. Z oczu to panu wyzieha.
– Bardzo przepraszam, ale nie rozumiem.
– Nie hozumiem! Nie hozumiem! – Eulalia walnęła w podłogę laską trzymaną w lewej ręce, a prawą uczyniła dramatyczny gest, żeby błysnąć rodowym pierścieniem. – Oczywiście. Przecież nie powie pan: hacja, jestem złym człowiekiem, bez krzty honohu i uczuć wyższych. Tego po was nigdy nie można było oczekiwać! Pothaficie tylko krzywdzić! Krzywdzić i zamykać się w swojej wieży z kości słoniowej!
Eulalia nie była pewna, czy wieża z kości słoniowej tu akurat ma sens, ale uznała, że dobrze zabrzmi. I zabrzmiało.
– Najmocniej panią przepraszam, ale tu chyba zaszło jakieś nieporozumienie.
Po facecie widać było, niestety, że zaskoczenie mu przechodzi i trochę już pozbierał myśli. Należało znowu go rozproszyć.
– Jesteś łobuzem, młody człowieku! Pewnie zastanawiasz się tehaz, co to za stuknięta stahucha przyszła ci głowę zawhacać, i nic ci do tej głowy nie przychodzi! Nic! Pophoszę o wodę. Z gazem! – powiedziała nagłe władczo, wzmacniając wymowę polecenia gestem dłoni z laską.
Zaskoczony ponownie Szermicki nalał do szklaneczki wody mineralnej i podał Eulalii, której od gazowanej wody wzmagała się chrypka. Wypiła łyczek i prychnęła wściekle.
– Nawet siadać nie phosi!
– Przepraszam bardzo, teraz jestem trochę zajęty, nie umawialiśmy się, może pani zechce…
– Nie zechcę – oświadczyła Eulalia spiżowym głosem, siadając na krześle i opierając dłoń na lasce. – Nazywam się Scholastyka Kaholina Lubecka. Księżna. De domo Kohwin – Rzewuska. Hhabianka. Z Rzewuskich z Podola.
Szermicki widocznie miał wpojony szacunek do arystokracji, bowiem wykonał coś jakby cień ukłonu. W dalszym ciągu jednak stał nad nią jak kat nad dobrą duszą, piastując w ramionach niebieski katalog.
– Siadaj pan! – huknęła Eulalia. – Nie wyjdę bez hozmowy! Jak widzę, moje nazwisko z niczym się panu nie kojarzy, z niczym!
– Powiedziała pani… – Szermicki usiadł, nie wypuszczając z objęć katalogu.
– Powiedziałam: Lubecka. LUBECKA. Babka Pauliny Lubeckiej.
Szermicki znieruchomiał.
– Pauliny Lubeckiej, powiadam, któhą pan uwiódł pod pozohem kohepetycji z hysunku! Kohepetycje z hysunku! To po phostu dziewiętnasty wiek! Śmieszne!
Eulalia zatrzęsła głową ze świętym oburzeniem, uważając jednak, żeby się jej peruka nie obluzowała.
– Bardzo panią przepraszam, ale Paulina jest pełnoletnia i wie, co robi – Szermicki odzyskiwał kontenans.
Eulalia zaśmiała się sardonicznie.
– Ha, ha, a więc pan uważa, że wszystko jest w porządku, tak?
– W jak najlepszym. – Niebieskie oczy błysnęły nieprzyjaźnie. On sobie te niebieskie luksferki i niebieskie oprawy skoroszytów, niebieskie meble i niebieski dywan zarządził pod kolor własnych oczu! Ach, w dodatku odzyskał zimną krew. Trzeba go znowu zdenerwować.