A jak mu niby okazała do tej pory…?!!!
Szeptała dalej uwodzicielsko, aż się niedobrze robiło, mizdrząc się w sposób całkowicie jednoznaczny, kamień by uległ i pomyślałam sobie, że jeśli szlag mnie tu trafi za chwilę, to śmierć, zważywszy miejsce, będę miała antyromantyczną. Ile czasu ona tak może, on już wie, już rozumie, wół by zrozumiał…
– Przestań! – powiedział nagle Marek dziwnym, zdenerwowanym głosem i aż podskoczyłam, zaplątując się włosami w jakiś zadzior wykutej w cegle bruzdy. Przez chwilę panowało tam niezrozumiałe milczenie. W gardle zaczai mnie dławić globus jak dynia.
Sądząc z dźwięków, bezczelna hetera zdenerwowała się i przeraziła.
– Dlaczego…? Boże! Co ci się stało? Co się stało, powiedz…!
Co mu się, o rany boskie, miało nagle stać?! Nie umarł przecież z wrażenia! Szarpie nim amok na tle dziwy i ukąsiły go wyrzuty sumienia…? Coś tam się działo, wyraźnie usłyszałam, jak skrzypnęły sprężyny wersalki, rzuciła się na niego chyba, nic innego…
– Daj spokój – powiedział nagle Marek posępnie, dramatycznie i grobowo. – Nie. Nie chciałem ci tego mówić, po co poruszać tę sprawę… To jest moja osobista tragedia…
Jaka znowu tragedia, do diabła?! Co to ma być, ta tragedia, ja czy co…?! Dziwa nie popuściła.
– Jaka tragedia? Jak to…,?! Nie, nie możesz teraz milczeć, musisz mi powiedzieć, musisz! Co to znaczy?!
Znów nastąpiła tam chwila straszliwego milczenia. Wstrzymałam oddech, wstrzymując także na razie pracę umysłu. -
– Mój stan zdrowia… – zaczął Marek cicho, z wahaniem, tonem, który pasował do niego jak pięść do nosa. – Widzisz, ja… Trudno, powinnaś to wiedzieć. Ja jestem impotentem. Od wielu lat…
Nie wiem, jak dziwa, ale ja zbaraniałam gruntownie. Impotentem…! Na litość boską…!!!
Albo ktoś z nas zwariował, on lub też ja, albo coś tu okropnie, przeraźliwie nie gra. Co mu do łba strzeliło, mówić taki idiotyzm…? Przez oszołomiony umysł przeleciało mi przypuszczenie, że może przeoczył fakt wyzdrowienia, potem zaś nagle pojęłam, że przecież coś w tym jest…
Dziwa wydała stłumiony okrzyk, następnie milczała chwilę, starając się zapewne ukryć rozczarowanie. Ze swej strony starałam się opanować chęć żywiołowej reakcji.
– No tak, teraz rozumiem… – powiedziała chłodno i nagle zmieniła ton. – Słuchaj… Nie, to potworne! Czy ty byłeś u lekarza? Próbowałeś się leczyć?
– Kiedyś… Potem zrezygnowałem. Nie wierzę w możliwość wyleczenia…
– Ależ, jak mogłeś…!?
Pokiwałam sobie głową, starannie uważając, żeby nie walnąć nią w rurę. Kretyństwo sytuacji przechodziło ludzkie pojęcie. Zrozumieć z tego nie mogłam nic kompletnie, jasne było, że nie chce tej harpii, ale to w takim razie po diabła się z nią zadaje?! Spodobała mu się z nagła rola łzawego idioty? Postanowił zrobić z niej konkursowego balona? Proszę bardzo, taką chęć z przyjemnością popieram, ale nie sposób przecież uwierzyć, że tylko o to mogło mu chodzić!
Harpia czyniła szaleńcze wysiłki, starając się przekonać go, że niesłusznie stracił nadzieje, i namówić na lekarza. Oświadczyła, że ma znajomości w tych sferach, jej ojciec jest lekarzem, znajdzie mu najlepszych specjalistów, w razie potrzeby wyśle za granicę, technika i medycyna poszły naprzód, mogą dokonać cudu!… Marek protestował coraz słabiej. Doszło w końcu do tego, że obiecał jej udać się na badania najpierw w Gdańsku, a potem w Warszawie. Zaczęło mnie ciekawić, jak też zamierza spełniać te obietnice…
Przy okazji dowiedziałam się paru drobnostek o sobie. Dziwa nie chciała być nietaktowna, ale interesowało ją, jak to w takim razie jest z tą panią, którą widziała przy jego boku naprzeciwko i jak też pani znosi ową impotencję. Sama byłam zaciekawiona. Okazało się, że jestem osobą niesłychanie uduchowioną, zgoła ciałem astralnym, z awersją do seksu i wcale mi na tym nie zależy. Dziwa pozwoliła sobie zaprezentować uprzejme politowanie, z którym dość chętnie się zgodziłam.
Zrezygnowałam z zaplanowanej zasadniczej rozmowy, opuściłam czarowne miejsce na pierwszy sygnał zakończenia jego wizyty, pognałam biegiem do swojego pokoju i dopiero teraz zaczęłam mieć o czym myśleć! Cała impreza zrobiła się do reszty niepojęta.
Jedno było pewne. Cokolwiek wymyślił, jakikolwiek miałby cel w kantowaniu tej dziwy, jakiekolwiek miałby zamiary, wszystko postanowił ukryć przede mną. Nie byłabym sobą, gdybym nie postanowiła z kolei stanąć na głowie w celu rozszyfrowania tajemnicy. On mnie jeszcze nie zna z mojej najgorszej strony…
Przyszedł po mnie i razem zeszliśmy na kolację. Dwie części mojej osobowości doszły wreszcie do porozumienia i przestały sobie wzajemnie przeszkadzać, podejmując działanie we właściwych chwilach.
– Skończyłaś korektę? – zainteresował się już przy stoliku.
– Jeszcze nie, ale prawie – odparłam bez namysłu. – Skończę jutro po południu. Potem postoję w ogonku na poczcie, do czego mi nie jesteś niezbędny. Możesz to przespać.
– Nie będę tego przesypiał. Przelecę się kawałek, nie czekaj na mnie z obiadem, w razie gdybym widział, że się spóźniam, zjem sobie coś po drodze.
– Plażą?
– Nie, lądem. Dlatego właśnie wybieram się, kiedy ty jesteś zajęta. Nie lubisz chodzić lądem.
Natychmiast wywnioskowałam z tego, że wybiera się gdzieś z dziwa. Nie podejrzewał mnie o łgarstwo, uwierzył, że jestem uwięziona do maszyny, miałam zatem wolną rękę. Nie wiedziałam, czy ta pijawka ma samochód, ale nie robiło mi to różnicy, czymkolwiek by jechali, zdecydowana byłam pojechać za nimi!
Ile wysiłku kosztowała mnie realizacja tej decyzji, tego ludzkie słowo nie opisze. Mój samochód odznaczał się cechą szczególną, po której łatwo go było poznać wśród całego stada jednakowych volkswagenów. Mianowicie w miejsce anteny posiadał starą, nieco zgiętą, zardzewiałą szpadę, która jako antena działała znakomicie, ale za to z daleka rzucała się w oczy. Należało ją wyjąć, co przedstawiało pewne trudności, zaklinowała się bowiem w uchwycie na mur. Na domiar złego pojazd stał na parkingu akurat przed jego oknem, gdzie szarpanie się z tym żelastwem było wykluczone. Odjechać tak zwyczajnie też nie mogłam, bo usłyszałby dźwięk silnika, a słuch miał czuły do obrzydliwości. Musiałam doczekać nocy i wybrać chwilę, w której zagłuszyłyby mnie inne samochody…
Wykonałam to wszystko. W dzikim napięciu pół godziny czatowałam na głośniejszy warkot, wydawało mi się, że czatuję pół roku, odjeżdżałam z otwartymi drzwiczkami, bojąc się nimi trzaskać i trzymając je ręką, w odludnym miejscu przez godzinę w pocie czoła wydłubywałam broń z uchwytu, rozglądając się, czy nie ujrzę gdzieś jakichś chuliganów, którzy załatwiają takie rzeczy jednym gestem. Doprawdy nie wiem, jakim cudem im się udaje… Wracałam wśród podobnych, skomplikowanych sztuk. Wydłubaną szpadę zostawiłam na dawnym miejscu, zamierzając wyjąć ją dopiero w czasie czynności śledczych, przećwiczyłam wyjmowanie i wkładanie w czasie jazdy i razem wziąwszy spędziłam upiornie pracowitą noc.
Potem zaś spędziłam upiornie pracowity poranek. Czegokolwiek Marek mógłby się po mnie spodziewać, to z pewnością nie tego, żebym dobrowolnie wstała o siódmej rano. Wobec tego wstałam. Śniadanie jadłam w oknie. O mało się nie udławiłam, widząc, że wychodzi razem z dziwa. Moje przewidywania okazały się słuszne, spacer lądem, rzeczywiście…!
Miała samochód, zielonego peugeota. Zdążyłam wystartować za nią, kiedy jeszcze była widoczna w perspektywie ulicy. Skierowała się w stronę Gdańska.