Выбрать главу

Czarowne, przedpołudniowe godziny spędziłam w charakterze psa gończego, ganiając po Trójmieście zielonego peugeota. Rezultat byt przedziwny. W nie znanej mi gdyńskiej dzielnicy willowej niezbicie stwierdziłam, że ich celem była wizyta w budynku, na którym wisiała jak byk tabliczka lekarza odpowiedniej specjalności!

Za skarby świata nadal nie mogłam nic zrozumieć. On rzeczywiście postanowił się leczyć, z czego, na Boga…?! Jeżeli będzie kontynuował ten proceder w Warszawie, uwierzę, że ktoś z nas dostał pomieszania zmysłów. Zainteresowało mnie, co zrobi od jutra, odespał swoje, korektę skończyłam, znów mamy czas dla siebie, jakim sposobem podzieli się pomiędzy dziwę i mnie tak, żeby nie zwiększać podejrzeń? Co wymyśli?

W drodze powrotnej spadł na mnie ekstra kłopot. Jechali wprost do Sopotu i nie miałam żadnego sposobu wyprzedzić ich na tej jedynej, rozpaczliwie prostej drodze, a jasne było, że przyjechawszy na miejsce, Marek musi ujrzeć mój samochód stojący spokojnie na parkingu, w dodatku z anteną. Dręczyłam się tym przez cały czas jazdy, w ostateczności zdecydowana zełgać, że byłam na poczcie, aż przyszedł mi z pomocą przypadek. Dziwa parkowała po drugiej stronie Grandu, skręciła wcześniej niż ja, zasłoniły mnie przed nią murki podjazdu, wykorzystałam tę chwilę, rozpędziłam przechodniów na chodniku, omal nie wpadłam na wyjeżdżający samochód, którego kierowca gwałtownie popukał się palcem w czoło, omal nie wydłubałam sobie oka przeklętą szpadą i zdążyłam nawet wyskoczyć i ukryć się za budką z lodami. Kiedy wchodzili do hotelu, volkswagen stał pusty, z anteną, na poprzednim miejscu. Następnie spędziłam w damskiej toalecie dobre pół godziny, gorzko żałując, że nie zabrałam czegoś do czytania, i melancholijnie porównując powszechne wyobrażenia o romantycznym weekendzie ze stanem faktycznym. Jeszcze jak świat światem nie słyszano, żeby ktoś przesiedział swój romans w damskiej toalecie, a wyraźnie zanosi się na to, że ta właśnie rozrywka będzie moim udziałem przez większą część czasu…

Dziwę słychać było w pokoju, robiła coś cichego, czego nie umiałam określić, niekiedy szeleściła jakby papierami, niekiedy czymś pstrykała. Po nieskończenie długich wiekach wykręciła numer telefonu. Ten dźwięk rozszyfrowałam.

– Jesteś gotów? – spytała słodko. – To przyjdź tutaj, ja czekam.

Czekałam również, czując, jak mi się wszystko w środku kotłuje. Wstrętna klempa, amanta sobie znalazła… Po chwili usłyszałam Marka, po czym znów dziwę.

– Napisałam do ojca – rzekła syrenim głosem, szeleszcząc papierami. – Weźmiesz to ze sobą, czekaj, przeczytam ci…

Z obrzydzeniem wysłuchałam gwałtownych próśb, ażeby tatuś zajął się oddawcą pisma wyjątkowo gorliwie, w razie potrzeby wysyłając go do Szwecji. Zainteresowało mnie, czy Marek posunie symulację aż do zagranicznego wojażu. Sądząc z odgłosów, przyjął dzieło i schował kopertę. Obrzydła upiorzyca, radosna jak prosię w deszcz, wetknęła mu aparat fotograficzny, ględząc coś o zdjęciach, które ma zrobić dla tatusia. Tatuś jest opętany manią fotograficzną i kolekcjonuje pejzaże, szczególnie nadmorskie.

Wyszłam z hotelu w dość dużej odległości za nimi. Udali się w stronę Gdyni plażą, udałam się zatem w tę samą stronę lasem. Powinszowałam sobie zabrania gumiaków. Harpia w szampańskim humorze miotała się po plaży tam i z powrotem we wdzięcznych podskokach rozbrykanej sarenki, wierzgała nóżką w wodzie i uciekała przed falą. Nie odrywałam od niej zachłannego oka, z nadzieją, że wreszcie pośliznie się na którejś meduzie albo na rybich flakach. Doprawdy, niewielu rzeczy pragnęłam goręcej. Co parę metrów kazała sobie robić podobizny na tle wszystkiego, co się napatoczyło po drodze.

Gdyby nie najgłębsze, granitowe przekonanie, że jestem właśnie świadkiem rozwoju jakiejś niesłychanie tajemniczej, dziwnej i niepojętej akcji, oglądane sceny znaczą zupełnie co innego, niż się wydaje, bez wątpienia w tym nadmorskim lasku trafiłaby mnie apopleksja. Marek cierpliwie podążał za tą zwyrodniałą bajaderą, z podziwu godną zręcznością unikając ataków jej czułości. Odrobinę mnie to pocieszało.

Dowlokła go aż do miejsca, gdzie konfiguracja terenu tworzyła coś w rodzaju cypelka. Wlazła na pochyłą, spróchniałą wierzbę, rosnącą nad potoczkiem, upozowała się do fotografii, wlazła wyżej, zlazła niżej, wiła się po tym pniu jak znerwicowany padalec. Następnie przeniosła się w głąb jaru, którym płynął potoczek, przybierając na górkach i w dołkach coraz, bardziej wymyślne pozy. Ze swego miejsca w zaroślach słyszałam protesty Marka, który twierdził, że w jarze jest za ciemno i zdjęcia nie wyjdą. Wiedziona zapewne małpią złośliwością uparła się odbyć powrotną drogę lasem, co zmusiło mnie do przeczekiwania w grząskim błocie i mokrych zaroślach. Musiałam puścić ich do przodu.

Dalsza obserwacja nasunęła mi mniemanie, że zaistniał ogólny melanż. Poświęciłam się pilnowaniu Marka, Marek zaś najwyraźniej w świecie pilnował dziwy. Obiad zjadłam samotnie, przy kolacji zaś ukochany mężczyzna, wielce zmartwiony, powiadomił mnie o swoich zamiarach. Chciałby mianowicie oddalić się na kilka dni i nie wie, jak ja to przyjmę. Wypadło mu niespodziewanie, w Szczecinie ma się odbyć taka nieduża narada dziennikarzy, w której powinien uczestniczyć; niech ja mu to przebaczę, potem wróci, niech więc poczekam, klimat w Sopocie świetnie mi robi… Nie uwierzyłam ani w Szczecin, ani w dziennikarzy i od razu przeraziła mnie myśl, ile roboty będę miała ze śledzeniem go po całym kraju.

– Odwiozę cię na pociąg – zaproponowałam podstępnie, wyraziwszy zgodę na wszelkie jego plany.

– Wykluczone. Mam pociąg o szóstej rano.

– No to tym bardziej…!

– Mowy nie ma! Nic będziesz o takiej porze niepotrzebnie wstawała. Co ty sobie wyobrażasz, że ja nie dojdę do dworca piechotą? Nie mam przecież bagażu, zwolnię pokój i rzeczy zostawię u ciebie. Załatwię to zaraz po kolacji.

Nie zamierzałam upierać się przy swoim. Uczyniłam wysiłek umysłowy, w wyniku którego z łatwością osiągnęłam cel. Przeczekałam nazajutrz, aż Marek wyszedł, ubrałam się bez zbytniego pośpiechu, wsiadłam do samochodu i spokojnie pojechałam wprost na lotnisko. Przybył tam w jakieś pół godziny po mnie i akurat zdążył na samolot do Warszawy.

Potwierdzenie moich podejrzeń dobiło mnie ostatecznie. Cóż. za przedziwna jakaś tajemnica mogła go wpędzić w tę manię leczenia?! Udał się do Warszawy z listem polecającym od dziwy do lekarza w takim pośpiechu, jakby wyimaginowana dolegliwość groziła wszystkim natychmiastową katastrofą. Zaraźliwe to ma być czy jak…? Z punktu widzenia dziwy rzecz można było sobie wytłumaczyć, wpadł w nieopanowany szał uczuć do niej i zapragnął dać im wyraz, zanim ona się rozmyśli. Natchniony przez nią nadzieją, zaczął się dziko śpieszyć. Z mojego punktu widzenia nie było w tym sensu za grosz.

Wróciłam do Sopotu, po drodze analizując sobie sytuację. Nie ulegało wątpliwości, że kantował nas obie. Do Grandu przeniósł się nie z żadnej bezsenności, tylko dla tej hetery. Gdyby ją potem zwyczajnie poderwał, wszystko byłoby dobrze, to znaczy wcale nie byłoby dobrze, ale byłoby proste i jasne. On jednakże w miejsce romansowej rozrywki wykombinował łgarstwo, które ją całkowicie wyklucza. Musi zatem mieć na myśli coś zupełnie innego. Po jaką cholerę lata po lekarzach…?

Przyszło mi do głowy, że wcale nie dziwa go interesuje, tylko właśnie owi lekarze, i wybrał sobie taką osobliwą drogę dotarcia do nich. Co może tkwić w lekarzach…? I dlaczego ja nie mogę o tym wiedzieć…? Pomyślałam, że w sprawę, być może, wmieszany jest pułkownik, że sekret przede mną bierze się z posądzania mnie o rąbnięcie idiotycznych brylantów, że ktoś połknął te brylanty i jakiś chirurg wydobył je z niego drogą operacji, teraz zaś należy wydobyć je z chirurga, że w tym celu Marek udał się do Warszawy, podstępnie pozbywając się mnie, i że w ogóle specjalnie po to przyjechał ze mną do Sopotu. Żeby mnie usunąć z Warszawy.