– Teraz w lewo! – rozkazał Marek.
– Tam nie ma drogi! – zaprotestowałam ze świętym oburzeniem.
– Wszystko jedno! Przejedziesz! Pośpiesz się! Przede mną pojawiły się roboty drogowe. Pomyślałam,
że wola boska, co będzie, to będzie. Samochód sadził skokami po jakichś wądołach, chwała Bogu niezbyt długo, zanim zdążył się rozlecieć, w poprzek wyrosło znienacka ogrodzenie z siatki. Brama w nim był zamknięta. Niewiele brakowało, a próbowałabym ją staranować, na szczęście Marek mnie powstrzymał.
– Stój, dalej nie trzeba! – krzyknął, wyskakując jeszcze w biegu. Przelazł przez dziurę w siatce i pognał przed siebie.
Zatrzasnęłam drzwiczki, przelazłam również przez dziurę i rzecz jasna pognałam za nim. Drogę oświetlały mi przez chwilę reflektory samochodu, potem skręciłam na plażę i musiałam zadowolić się światłem księżyca. Przed sobą ujrzałam morze, zamajaczyły mi trwające w bezruchu na brzegu łodzie rybackie i Marek, przeskakujący przez linki. Pojąć nie mogłam, jakim cudem je widzi, sama potykałam się o wszystkie po kolei. Dopadłam go, zanim zdążyłam coś powiedzieć, wepchnął mi w ręce łopatę na krótkim trzonku.
– Kop! – krzyknął rozkazującym szeptem. – Prędzej, podkopuj łódź!
Coś potężnego we mnie urosło, pękło i wydostało się na zewnątrz.
– Do wszystkich diabłów!!! – wrzasnęłam wściekle, również zduszonym szeptem. – Co to znaczy?!!! Mów coś!!! O co chodzi?!!!
Pytanie było retoryczne, stanowiło krzyk rozpaczy, odpowiedzi i tak bym nie usłyszała. Posłusznie, zarażona gorączkowym pośpiechem, rozjuszona, wygrzebywałam piasek spod dna łodzi, on zaś po drugiej stronie pracował jak maszyna, posługując się, nie wiem, większą łopatą czy może zgoła koparką mechaniczną. Automat, nie człowiek. Łódź przechylała się na jego stronę, napływająca Fala, chociaż niewielka, zaczynała już nią chybotać. Marek wskoczył do środka.
– Podkopuj, podkopuj! – pogonił mnie niecierpliwie, szarpiąc się z czymś błyskawicznymi ruchami i wykonując jakieś niezrozumiałe w ciemnościach pośpieszne czynności.
Pomimo bezgranicznego oszołomienia i rozpaczliwej wściekłości podświadomie zdawałam sobie sprawę, że chodzi o zbliżenie łodzi ku wodzie i mechanicznie kopałam tam, gdzie trzeba. Włos mi się jeżył na głowic, razem z wściekłością narastało przerażenie, które zwiększało ją jeszcze bardziej. Fale mi przeszkadzały, zrobiło mi się gorąco, spociłam się z wrażenia i z wysiłku.
– Do ciężkiej cholery!!! – wysyczałam z furią. -.lak długo tego jeszcze…?!!!
Silnik w łodzi nagle kaszlnął, zakrztusił się i zaterkotał. Marek wyskoczył i odczepiał linki.
– Spychaj! – krzyknął. – Teraz nie ma czasu, on ucieka!
Rzuciłam łopatę i zaparłam się nogami w mokry piasek.
– Kto ucieka, do diabła?! – warczałam w szale, z wściekłości pchając łódź jak maszyna parowa. – Czyja to łódź, Chryste Panie, czy ty ją kradniesz?!!!
– No pewnie, że kradnę! Dosyć, wsiadaj! Na dziób! Trzeba go dogonić…!
Łódź wysunęła się z piasku, zaryta już tylko dziobem, Marek podparł ją i uwolnił jednym pchnięciem. Pojęcia nie mając, kto ucieka, dlaczego po wodzie, dlaczego trzeba go gonić, spłoszona kradzieżą łodzi, z wodą w gumiakach, z przerażającą myślą, że zostawiłam samochód na długich światłach, śpiesząc się jak na pożar, przelazłam przez burtę i pośliznęłam się w środku na rybiej łusce. Cudem nie wybiłam sobie zębów. Marek odepchnął łódź dalej i po chwili już siedział przy sterze. Stara, rybacka krypa majestatycznie zakręciła i ruszyła całą naprzód jak pełnomorski jacht.
W umyśle poprzekręcało mi się wszystko do góry nogami. Nagle zyskałam pewność, że nielegalnie uciekam z Polski, ukradłszy łódź, zostawiając dom, dzieci, dobytek, zaczętą książkę, maszynę do pisania, torebkę z dokumentami, nic rozwikłaną tajemnicę włamywacza i brylantów, a co najgorsze, ten samochód z zapalonymi światłami! A pułkownik mówił, żeby nie dalej…!!!
Wpadłam w popłoch.
– Ja nie jadę! – wrzasnęłam desperacko. – Jeśli mi nic wyjaśnisz natychmiast, o co chodzi, wysiadam i wracam! Ja mogę jechać za granicę ze zwyczajnym paszportem, nie potrzebuję tędy!!!
– Tam płynie człowiek, którego szukam dwadzieścia siedem lat – odparł z kamiennym spokojem Marek, wpatrzony w przestrzeń za moimi plecami. – Ucieka składakiem do statku, który dziś wyruszył z portu w drogę powrotną i czeka na niego na redzie. Ma bliżej niż my. Nie może do niego dotrzeć!
Obejrzałam się. Zobaczyłam powierzchnię morza połyskującą w świetle księżyca i nic więcej. Widok był nawet malowniczy, ale raczej niewiele wyjaśniał. W umyśle miałam coraz większy zamęt.
– Co za człowiek, na litość boską?! Skąd wiesz, że ucieka składakiem?!
– Złośliwy bydlak i genialny przestępca. Widziałem, jak zaczynał go składać. Ty też widziałaś, byłaś tam.
– Nic nie widziałam, napadłeś mnie, kiedy szłam zobaczyć! Co za melanż z tego się zrobił, Matko Boska! Tam był ten włamywacz, który rąbnął brylanty, co ta dziwa ma z tym wspólnego, dlaczego nie złapałeś go na brzegu, dlaczego musimy go teraz ganiać po morzu…?!
– Na brzegu nic mu nie mogłem zrobić, jest uzbrojony i zdecydowany na wszystko. Ona też. Skąd wiesz o włamywaczu?
– No jak to skąd, ślady zostawił, znam je na pamięć!
To on ucieka?
– Nie. Ten, co ucieka, to jej ojciec. Przesuń się na bok i usiądź niżej.
Otumaniona do ostateczności przesiadłam się na burtę. Marek niecierpliwym gestem spędził mnie w dół, wprost w rybie łuski. Łódź pruła przed siebie z rytmicznym terkotem. Zachłannie wpatrywałam się w ruchliwe błyski, nic już nie myśląc, czując tylko, jak moje ogłuszenie zaczyna przeistaczać się w podniecenie i gorączkowe napięcie. Marek wyglądał niczym wódz Wikingów, płynący dokonać zemsty na wrogu.
– Tam! – powiedział nagle. – Widzisz?
Oczy mi bez mała wyszły z głowy. Daleko przed nami udało mi się wreszcie zauważyć maleńki, pojawiający się i znikający punkcik. Jeszcze dalej rysowało się niewyraźnie na tle horyzontu coś większego, czarnego, nieruchomo leżącego na wodzie. Statek bez świateł!
– Zdążymy. Przetniemy mu drogę…
– Czy z tego statku nie podpłyną do niego jaką motorówką? – zaniepokoiłam się, spłoszona wizją bitwy morskiej, w wyniku której niewątpliwie zażyłabym kąpieli. – Mają bliżej niż my.
– Na tym statku teraz oślepli, ogłuchli i zidiocieli. Mógł dobić i wsiąść, ale tak, żeby o tym nikt nie wiedział, teraz już nie. Zobaczysz, jak zaczną wiać za chwilę. Zostawią go na pastwę losu.
Punkcik urósł i zamienił się w człowieka, wiosłującego na składaku, dość słabo widocznego w świetle księżyca. Czarny statek był coraz bliżej. Marek celował między jedno i drugie.
– Masz być teraz absolutnie posłuszna – powiedział takim tonem, jakim nigdy dotychczas nie ośmielił się mówić do mnie żaden mężczyzna. – Masz siedzieć na dole i nie waż się wystawiać głowy nad burtę. Nie wolno ci się w ogóle ruszać, l trzymaj się, bo ja go zamierzam staranować.
Włosy na nowo stanęły mi dęba na głowie.
– Zwariowałeś! – zaprotestowałam ze zgrozą. – Chcesz go zamordować w wodzie?! Przecież on się utopi…! Nic nie będę widziała!!! Mam się tarzać w rybich wątpiach…?!
– Na dół!
– Oszalałeś…!
– Na dół!!!
Odruchowo skurczyłam się i schyliłam głowę. On również zsunął się niżej, patrząc do przodu wzdłuż burty. Poczułam, że kolanem przylepiłam się do smoły.
– Mów przynajmniej, co się dzieje! – zażądałam z irytacją. – Co on robi?!