Выбрать главу

– Co znalazłaś? – spytał z zainteresowaniem.

– Różne rzeczy i precjoza – odparłam, z rezygnacją siadając na mokrym piasku, bo po tej wodzie, smole i rybich szczątkach już mi było wszystko jedno, a nogi zdrętwiały mi od kucania. – Sama bym chętnie z tym uciekła. I brylanty Basieńki Maciejakowej, te, które rąbnęłam. Ludzie lecą, nie wiem, co będzie.

– Nic nie będzie – odparł beztrosko, zadowolony i usatysfakcjonowany. – Zapakuj z powrotem, jak było. Ja już wiem swoje, mogą sobie teraz wszystko zabierać…

Biegnący ludzie i motorówka dotarli do nas równocześnie i na spokojnej przed chwilą plaży zapanowała Sodoma i Gomora. Zaraz za motorówką przypłynęły oba kutry. Rybacy, milicja i żołnierze WOP-u utworzyli razem coś, co wydało mi się obrazem z dantejskiego piekła. Miałam wrażenie, że każdy reprezentuje tu odmienny rodzaj interesów, każdemu chodzi o co innego i każdy domaga się innych informacji i wyjaśnień, przy czym wszyscy, na skutek nieporozumienia, domagają się ich od siebie nawzajem. Oczekiwałam chwili, kiedy zostanę zakuta w kajdany, rozłączona z Markiem i zawleczona do jakichś kazamatów i miałam tylko nadzieję, że nastąpi to, zanim rozwścieczeni rybacy zdążą nas rozszarpać na sztuki. Słów, które padały, nie umieszcza się nigdy w żadnych publikacjach. Przez chwilę wydawało się, że WOP i milicja w żaden sposób nie dojdą do zgody w kwestii wyłowionego z wody osobnika, każda ze służb bowiem udowadniała swoje prawa do niego z zadziwiająco namiętną zachłannością. Zarysowała się możliwość rozszarpania na sztuki wszystkich przez wszystkich, przy czym w takim wypadku górą bezwzględnie byłby WOP, z uwagi na psy.

Obłędne zamieszanie uspokoiło się wreszcie. Ku mojemu zdumieniu pomiędzy instytucjami nastąpiło nagle zagadkowe, błyskawiczne porozumienie. WOP się wycofał, na placu boju pozostała milicja, wśród objawów kurtuazyjnej życzliwości zepchnięto kutry na wodę i cała flotylla ruszyła do rybackiej przystani. Tam wpadły mi wreszcie w ucho sakramentalne słowa:

– Państwo pozwolą z nami…

Wówczas ocknęłam się nagle z tępego osłupienia, a rezygnacja minęła mi jak ręką odjął.

– O nie!!! – wrzasnęłam energicznie. – Żadne takie! To panowie pozwolą ze mną! I panowie będą uprzejmi mnie popchnąć, bo z tego co widzę, akumulator wyładował mi się do zera!…

*

– Dosyć tego! – oświadczyłam kategorycznie po dwóch dniach wieczorem. – Siedzę cierpliwie na marginesie wydarzeń, jeżdżę, gdzie trzeba, pozwalam się karmić ochłapami informacji, a czas leci. Dłużej tego nie zniosę! Przyjmij do wiadomości, że żądam wyjaśnień i moim zdaniem nadeszła właśnie odpowiednia chwila.

Dwóch dni było mi potrzeba, żeby ochłonąć po przeżyciach, zakończonych wypychaniem samochodu tyłem z robót drogowych. Przede mną znów siedział wykwit cywilizacji i wydawało się absolutnie nie do wiary, że jest to ten sam człowiek, który dwie noce wcześniej kotłował się z topielcem na głębokiej wodzie. W równym stopniu nie pasowało do niego gnieżdżenie się w opuszczonej psiej budzie na plaży… Niemniej jednak zaistniało i jedno, i drugie i wreszcie musiał mi to wszystko wytłumaczyć.

– Myślałem, że już sama odgadłaś? – odparł z niewinnym zdziwieniem. – Uczestniczyłaś przecież w wyjaśnieniach przez cały czas…

Uczestniczyłam…! Jeżeli to się nazywa uczestnictwem… Mój udział w epilogu imprezy polegał na jeżdżeniu z Markiem w rozmaite miejsca, gdzie, na oko rzecz biorąc, składał towarzyskie wizyty osobnikom w cywilnych ubrankach, porozumiewając się z nimi za pomocą skrótów, przenośni, symbolów, gestów i spojrzeń. Jak dla mnie, jedynym rezultatem było cudowne rozmnożenie się tajemnic do wyjaśnienia.

Przyglądałam mu się wielce krytycznie i z nieskrywanym niesmakiem.

– Zanim co – powiedziałam złowieszczo – odpowiedz mi może na jedno, zasadnicze pytanie.

– Mianowicie?

– Mianowicie, kim ty, kochanie moje, właściwie jesteś? Zdziwił się tak, jakbym go na przykład spytała, dlaczego hoduje żyrafy.

– Ja?

– Nie, szach perski…

– Nikim szczególnym. Zupełnie zwyczajnym człowiekiem. Przeważnie dziennikarzem.

Pomyślałam, że nie trafię za nim, nie ma na niego siły…

– No dobrze – zgodziłam się z rezygnacją. – Niech ci będzie. To skąd w takim razie wiedziałeś wszystko to, co wiedziałeś?

– Nic nie wiedziałem, wszystkiego musiałem się domyślać.

– Słuchaj, jeżeli ja nie zwariuję z tobą, to będzie cud. Rozmawiaj ze mną jak człowiek, a nie takie jakieś nie wiadomo co. Co to było, to wszystko, i skąd się wzięło?! Ja mam w nosie domysły, ja chcę wreszcie wiedzieć!

– Co chcesz wiedzieć?

– Wszystko! Sama nie wiem, od czego zaczynać! Coś ty, na litość boską, wyprawiał z tą dziwa, po jakiego diabła pozwoliłeś się jej podrywać?! Co miało znaczyć to idiotyczne przedstawienie?!

Pomilczał chwilę z odrobiną zakłopotania.

– Musiałem ją obejrzeć – wyznał w końcu z czymś w rodzaju skruchy.

– Jak to, obejrzeć… Aż tak dokładnie?!

– No właśnie… Podejrzewałem, że ona to ona i musiałem się upewnić. Jeżeli ona, to powinna mieć bardzo charakterystyczne znamię, tak zwaną myszkę, w kształcie półksiężyca.

Omal mnie nie zatchnęło.

– Można wiedzieć, gdzie? – spytałam ze złowieszczą słodyczą.

– Nic takiego, na biodrze. No, prawie na biodrze. W lecie, na plaży, nie byłoby z tym problemów, ale nie mogłem czekać do lata.

Po dość długiej chwili uporałam się z odzyskiwaniem równowagi.

– A skąd ci się wzięły te osobliwe potrzeby? Nie oglądasz przecież wszystkich bab, jak leci?

– Wiesz co, może byśmy jednak zaczęli raczej od początku? To długa historia i taka trochę nietypowa. Wcale nie o nią mi chodziło, tylko o jej ojca…!

– Topielec…?

– Topielec. Przepadł mi dwadzieścia siedem lat temu i uparłem się go odnaleźć. Udało mi się dopiero teraz…

– Dwadzieścia siedem lat temu, byłeś przecież gówniarzem?!

– A owszem i to bardziej dosłownie, niż myślisz. Ale byłem wyjątkowo dorosły gówniarz. Pod koniec lata czterdziestego szóstego roku do spółki z jednym kumplem szukałem skarbów. W zamku. Był w czasie wojny na Dolnym Śląsku pewien szkop, ze starej, arystokratycznej rodziny, kolekcjoner dzieł sztuki, który po całej Europie rabował, co popadło, i zwoził do siebie…

– Baron von Dupcrsztangicl! – wyrwało mi się z ulgą, bo nareszcie zaczęłam dostrzegać jakieś skojarzenia.

– Niezupełnie tak się nazywał, ale nawet podobnie. Wiedziałem o tym jego kolekcjonerstwie, bo pod koniec wojny zatrudniałem się u niego w charakterze parobka od gnoju. W momencie klęski oczywiście uciekł, a całe zbiory gdzieś ukrył. Wszystko wskazywało na to, że w zamku, zakopał czy może zamurował. No i obaj z tym kumplem mieliśmy to znaleźć, legalnie, w porozumieniu z władzami, ale po cichu i dyskretnie, żeby nic powodować inwazji innych poszukiwaczy. Równocześnie z nami szukał też facet, który rzekomo był kustoszem jakiegoś muzeum i jeździł po kraju, odnajdując i oceniając poniemieckie dobra. Ten facet wydawał się dziwny, powęszyłem trochę dookoła niego i udało mi się wykryć, że już w czasie wojny pętał się przy panu baronie jako jego plenipotent czy coś w tym rodzaju. Podejrzana postać. Oczywiście on szukał oddzielnie, a my oddzielnie, ale w końcu spotkaliśmy się w tym samym zamku. I tam zrobił nam dowcip stulecia. Słuchałam z zapartym tchem.