– Ależ to szalenie romantyczna historia! – zauważyłam, kiedy zamilkł na chwilę.
– A tak, niezwykle romantyczna. Zaraz usłyszysz. To, co nastąpiło, biło wszelkie rekordy romantyzmu i nie zapomnę tej sceny do końca życia. Nie wiadomo było, gdzie szukać, trafiliśmy na jakiś dziwny mur, który nam do niczego nie pasował, takie coś, jakby zamurowany szyb. Studnia w ścianie. Z różnych przyczyn nie można się było do tego dobrać inaczej, jak od dołu, i kuliśmy na zmianę strop w ciasnym pomieszczeniu w podziemiach, w dodatku nie wprost, a skosem. Każdy pracował oddzielnie, bo na dwóch nie było miejsca, jeden nie wiedział, ile zrobił drugi, tylko po prostu właził tam i kontynuował robotę. Pan kustosz osiągnął podobne rezultaty jak my, też zwrócił uwagę na ów dziwny mur, też spodziewał się tam skarbu, ale pan kustosz lepiej od nas znał zamek. Wiedział, do czego służył szyb powyżej parteru. Przeraził się, że lada chwila znajdziemy mienie barona i zmącił nas. Czekaj, jak by ci to wytłumaczyć… Trzeba było kuć nad głową, w górę i skosem, żeby się przebić do tej dziwnej, zamurowanej części, parę metrów kamienia, w którym łatwo było zgubić kierunek. Ten łajdak to wykorzystał, wlazł tam w nocy i zmienił kierunek naszego kucia w ten sposób, żebyśmy ominęli ową część pod parterem i przebili się od razu wyżej. Wystarczyły mu trzy takie wizyty. Żaden z nas się nie zorientował, każdy myślał, że kontynuuje robotę drugiego. Rezultat był straszliwy…
Patrzyłam na niego z narastającą zgrozą.
– Przestań się śmiać, na litość boską, co jest śmiesznego w straszliwym rezultacie…?!!!
– Nie mogę! Teraz już na wspomnienie tego nie mogę się nie śmiać. Ale, przysięgam ci, że wtedy się nie śmiałem! Przekuliśmy się w końcu przez dół tego szybu, nie tam, gdzie mieliśmy zamiar, tylko trochę obok, i istny cud, że przypadkiem zdążyłem! Padło na mojego przyjaciela, to on, nie wiedząc, co go czeka, przekuł się na wylot i nastąpiła rzecz potworna. Mianowicie okazało się, że ów szyb to był, za przeproszeniem, staroświecki wychodek…,
– Co takiego'?! – spytałam, nie wierząc własnym uszom.
– Staroświecki wychodek, kiedyś tam, przed laty, zamurowany. Bardzo szczelnie zamurowany, bo to był bazalt, cały zamek z bazaltu. Na tego nieszczęsnego chłopaka poleciało wszystko, co się tam gromadziło przez stulecia, pod potężnym ciśnieniem. Przypadkiem przyszedłem tam wcześniej, niż powinienem, i uratowałem mu życie. Byłby się utopił, wyciągałem go nieprzytomnego, tego wszystkiego tam, w górze, było więcej niż miejsca na dole. Sama rozumiesz, że śmiać się zaczęliśmy dopiero znacznie później… On cały dzień przesiedział w potoczku, a ja latałem i szukałem dla niego ubrania. Dla siebie zresztą też. Ode mnie ludzie przestali się odsuwać już po trzech dniach, od niego dopiero po dwóch tygodniach. Włosy musiał ostrzyc na zero, nie do wiary, jak przesiąkł! Ubrania trzeba było wyrzucić z butami włącznie, ale nie mógł wyrzucić dokumentów, które miał w kieszeni. Same te dokumenty wystarczały do uperfumownia całej okolicy…
Potworny obraz oszołomił mnie tak, że zapomniałam, o co mi chodziło i czego się chciałam dowiadywać? Trwała niechęć do osobnika, który wywołał katastrofę, wydała mi się ze wszech miar zrozumiała.
– Nie dziwię się, że go szukałeś dwadzieścia siedem lat…
– To nie dlatego. Potem okazało się, że to był bandyta…
– Czekaj! A co on chciał przez to właściwie osiągnąć? Ten skarb tam był? Znalazł go?
– Przeciwnie, był zupełnie gdzie indziej. Jemu chodziło o to, żeby się nas pozbyć. Miał nadzieję, że jeden zginie w tym staroświeckim łajnie, a drugi zrezygnuje z poszukiwań, jeśli zaś nie, wykończy i drugiego. Skarbu w zamku nie było i dalej rzecz poszła dwoma torami…
– Ile razy prosiłam, żebyś nie przerywał wtedy, kiedy ja słucham z zapartym tchem!
– Zastanawiam się nad kolejnością, żeby nie pogmatwać. Najpierw wyjaśniło się, kim był naprawdę pseudo-kustosz. Zwyczajnym bandytą, mordercą, który bogacił się za wszelką cenę. Pracował dla Niemców, potem robił nieprawdopodobne kanty, kradł i rzucał podejrzenia na niewinnych ludzi. Przez niego jeden facet się powiesił… Nas, dzięki jego staraniom, posądzono o sprzeniewierzenie skarbu barona, mieliśmy mnóstwo kłopotów, aż wreszcie prawda o nim wyszła na jaw i wtedy musiał uciekać. Zanim to jednak nastąpiło, znalazł ów skarb. Okazało się, że baron ukrył go wcale nie w zamku, tylko w domku ogrodnika, głuchego staruszka, którego ten łajdak zabił. Zabrał wszystko, co znalazł, schował gdzie indziej i wiadomo było tylko, że nie zdążył ani wywieźć, ani zużytkować. Przepadł bez wieści i straciłem go z oczu…
– Dlaczego ty go szukałeś, a nic nasze władze?
– Władze też, oczywiście, ale po paru latach uwierzono w jego śmierć. Ja zaś byłem jedynym człowiekiem, który znał niektóre rzeczy ze zbiorów pana barona, i kiedy przed paroma laty zaczął się przemyt…
– Aaaaa…! -powiedziałam z głębokim zrozumieniem.
– Właśnie. Rzekomy kustosz miał córkę. W owych czasach było to pięcioletnie dziecko, które wielokrotnie widywałem chlapiące się w wodzie. Zapamiętałem tę jej myszkę. Któregoś dnia własny ojciec omal nie odciął jej palców drzwiczkami samochodu, byłem tego świadkiem. W momencie kiedy musiał zniknąć, dziecko leżało w szpitalu, zostawił je i zerwał z nim wszelki kontakt. Na widok tej dziewczyny na schodach od razu wiedziałem, że jest w niej coś znajomego. Jest uderzająco podobna do ojca, a jego twarz zapamiętałem na zawsze… Potem ten brydż… Nie wiem, czy zauważyłaś, że miała zniekształcone paznokcie… Byłem przekonany, że to jego córka, i musiałem się upewnić, bo istniała szansa, że przez córkę trafię do ojca.
– Jakim sposobem? Skoro zerwał z nią kontakt…?
– Nie byłem tego pewien. Za dużo tu widziałem dziwnych rzeczy. Nie wyszła za mąż, ale zmieniła nazwisko, posługiwała się nazwiskiem ojczyma…
– Ten tatuś-lekarz, do którego cię wykopywała, to kto?
– Właśnie ojczym. Obejrzałem go, oczywiście, ojciec mógł także zmienić nazwisko, przerobić sobie twarz, ale nie zmalał o pół metra. Taki dowcip odpada.
– Po to jeździłeś do Warszawy?
– Między innymi po to. Podejrzewałem, że coś się szykuje, domyśliłem się, że ona tu na kogoś czeka, i węch mi mówił, że na ojca.
– Nie rozumiem, skąd ci to mogło przyjść do głowy!
– To było dość wyraźnie widoczne. Przyjechała do Sopotu o dziwacznej porze roku, nic nie robi, nie chodzi na spacer, nie szuka towarzystwa, nie zawiera znajomości, nie ma nawet pokoju od strony morza, to niby co tu robi? Czeka. Przychodzi do niej facet, który przynosi wiadomość, że tatuś chciałby dostać od niej zdjęcia, i ten facet mi śmierdzi…
– Aaaa…! – powiedziałam znów i prędko zamilkłam, zdumiona niezwykłą przenikliwością własnej wyobraźni.
– Faceta poznałem. To jest taki jeden dziwny typ, który w czasach studenckich natrętnie interesował się obrazami w kościołach. Wypytywał studentów, jeżdżących na inwentaryzacje, gdzie można znaleźć coś starego i cennego, przy czym sam nigdy się w takich miejscach nie pokazywał…
Z oderwanych kawałków powoli zaczynał się wyłaniać obraz całości. Państwo Macicjakowie, przemyt dzieł sztuki, tajemniczy szef, skarby barona, brylanty Basicńki, wszystko układało się stopniowo na właściwych miejscach…
– Jednym słowem, całość gra. Babka odwala zdjęcia jednego dnia, w różnych miejscach na plaży, co oznacza, że w którymś z nich ma nastąpić spotkanie…