Выбрать главу

Przypomniałam sobie wreszcie, że miałam zastanowić się nad mężem i kacykiem i że coś tam na ten temat zaczęłam już odgadywać. Podjęłam przerwany przez blondyna wątek, nie zdając sobie sprawy, że podjęłam go w nieco innym miejscu i to, co myślałam przedtem, pozostaje w niejakiej sprzeczności z tym, co myślę teraz.

Przedtem zaczęłam rozważać zagadkowe zachowanie męża w okolicznościach prostych, jasnych i nieskomplikowanych i nawet zaczęły się we mnie budzić podejrzenia, wprawdzie nieopisanie dziwne, ale przynajmniej uzasadnione. Teraz na pierwszy plan wysunęła się paczka dla kacyka…

Nie ulega wątpliwości, że był nią śmiertelnie przerażony. Wszelkimi siłami starał się wtrynić ją mnie, widząc zaś mój opór zaczął ją chować po kątach, zamiast odnieść kacykowi. Cóż to ma znaczyć? Co to w ogóle może być ten kacyk, człowiek, miejsce, instytucja…? I czego on się tak potwornie boi? Zależy mu na tym, żeby się pozbyć uciążliwego pakunku, nie odnosi go, gdzie trzeba, trzyma w domu i trzęsie się przed nim ze strachu. Co tam jest w takim razie zapakowane…?!

Włosy pod peruką uniosły mi się z lekka i coś mnie zaczęło dławić. Paczka dla kacyka nabrała nagle cech tajemniczości, powiało od niej nimbem zgrozy. Wyobraźnia w mgnieniu oka ukazała mi jej zawartość, w miejsce nadgniłej marchwi ujrzałam podziabane na kawałki ludzkie ręce i nogi, względnie inne fragmenty kadłuba. Wszystko mi się doskonale zgadzało, mąż o tym wie i słusznie jest przerażony, bo owe szczątki lada chwila mu się zaśmierdną.

Trzeba ją było powąchać, być może już wydziela trupią woń…

Przyczyn, dla których pan Roman Maciejak miałby trzymać w domu ludzkie zwłoki w kawałkach, w paroksyzmach strachu czekając, aż jego żona je wywęszy, nie rozstrzygałam. Trzeźwości umysłu starczyło mi tylko na rezygnację z blondyna. Oczyma duszy widziałam wyłącznie wyraz twarzy męża, popadłam w niegorszą panikę niż on i zaczęłam się zastanawiać, czy mam wracać do tego upiornego domu, czy też może raczej od razu uciec gdziekolwiek, plując na parszywe pięćdziesiąt tysięcy pana Palanowskiego…

*

Atmosfera była przygnębiająca. Mąż najwyraźniej w świecie bał się mnie, ja zaś bałam się męża. Myśl o paczce kacyka nie opuszczała mnie ani na chwilę, chociaż nie było o niej mowy. W zmąconym umyśle coraz bardziej ugruntowywało mi się przekonanie, że ten półgłówek popełnia jakieś przestępcze czyny, które wpędzają go w rozstrój nerwowy i pozbawiają równowagi. Równocześnie męczyło mnie uczucie dziwnego niedosytu, miałam wrażenie, że tu koło nosa przechodzi mi jakaś potężna tajemnica, którą mogłam odkryć i nie odkryłam. Istniał moment, kiedy stałam na jej progu i cofnęłam się. Polizałam ją i nie nadgryzłam. Tajemnica była ściśle związana z mężem, kacykiem i paczką, miały w niej swój udział także i inne elementy, dopasować tego do siebie jednakże nie byłam w stanie. Blondyn wybił mnie z tematu.

Schodząc na dół, do warsztatu, gdzie słychać było pracujących męża i pomocnika, uświadomiłam sobie nagle, że idę na palcach, wstrzymując oddech. Zaniepokoiłam się, że już popadłam w manię prześladowczą, niemniej jednak nie zaczęłam iść głośniej. Nie czyniąc żadnego hałasu usiadłam przy stole i sięgnęłam po tusz. Drzwi do sąsiedniego pomieszczenia były uchylone, słyszałam szelest rozwijanej tafty, głuche uderzenia beli materiału o stół i głosy.

– Czy pan naprawdę nie ma nic innego? – spytał nagle z niezadowoleniem pomocnik. – Przecież to niemożliwe tak liczyć, mnie się już myli, po trzydzieści centymetrów… Powinien pan mieć zwyczajny metr.

– Powinienem, ale nie wiem, gdzie jest – odparł mąż z ciężkim westchnieniem. – Gdzieś mi się zapodział. Trzeba będzie kupić nowy.

– To niech pan kupi, bo bez mierzenia się nie obejdzie. To, co oni piszą na tych metkach, to całkiem nie do rzeczy.

Wstałam z krzesła, na palcach podeszłam do szpary w drzwiach i zajrzałam. Pomocnik z mężem mierzyli bele materiału, posługując się ekierką z podziałką długości trzydziestu centymetrów. Nic dziwnego, że pomocnik protestował. Przyglądałam im się przez długą chwilę w szczerym osłupieniu, bo miarka krawiecka, drewniana, z rączką, taka, jaką w sklepach mierzą ekspedientki, stała jak byk w kuchni, w kącie obok lodówki. Co prawda nie rzucała się w oczy, ale mąż powinien chyba o niej wiedzieć. Nawet jeśli nie on ją tam postawił, tylko Basieńka, powinien już dawno się o nią upomnieć, a przynajmniej poszukać. O żelazko potrafił się przyczepić. Wygląda na to, że co najmniej od jedenastu dni mierzy te szmaty ekierką, jak idiota, nie próbując posłużyć się przyrządem bardziej odpowiednim. Albo ten człowiek jest nienormalny, albo… Albo co?

Wróciłam do szablonu. Podejrzenia, które znienacka we mnie zakiełkowały, były tak przeraźliwie głupie i tak skomplikowane, że poczułam zamęt w głowie. Nie, no, nonsens. Bzdura. Otchłań kretyństwa. Coś takiego jest w ogóle niemożliwe…

Odruchowo sięgnęłam po miękki ołówek, leżący na stole przede mną, i zaczęłam nim mazać po kawałku papieru, jak zwykle przy myśleniu, nie zdając sobie z tego sprawy i nie wiedząc, co rysuję. Przede mną powstawały kropki, kwiatki i gzygzoły, we mnie zaś rosło osłupiałe przerażenie.

Co się dzieje z tym człowiekiem, na litość boską? Miewa zaniki pamięci…? Owszem, zaniki pamięci mogłyby coś niecoś wytłumaczyć. Zapomniał, nieszczęsny, że ma w domu maszynę do szycia i zgłupiał na jej widok, zapomniał, że ma gosposię, która w swojej służbówce używa żelazka, zapomniał, gdzie zostawił miarkę krawiecką, zapomniał adresu kacyka… Możliwe, wszystko zapomniał, nie chce się do tego przyznać i boi się, że jego niedołęstwo umysłowe wyjdzie na jaw… Może tak być, czemu nie? Jakim cudem jednakże miałby zapomnieć, że odczuwa tę fobię samochodową…?!

Wszystkie dziwactwa męża stanęły mi nagle przed oczami. Ta scena zazdrości, ni przypiął, ni wypiął… Też zapomniał, jaki ma interes do zdradzającej go żony? Te spadające bezustannie okulary, to ukrywanie się przede mną, ten popłoch wobec Wiktorczaka w telefonie… Wypisz wymaluj, robi to samo, co ja, ja też się przeraziłam Wiktorczaka, ale u mnie to naturalne, bo ja jestem fałszywa. A on…?

Wreszcie sprecyzowałam tę straszliwą myśl i mróz mi przeleciał po krzyżu. Na samo przypuszczenie, że mąż miałby być również fałszywy, poczułam się bliska obłędu. Oznaczałoby to, że zwariowali gremialnie wszyscy, i państwo Maciejakowie, i pan Palanowski, i ja. Ogólne pomieszanie zmysłów, mało że pozbawione sensu, to jeszcze nader kosztowne.

Myśl, aczkolwiek idiotyczna, wydawała się jednak zadziwiająco słuszna i raz na nią wpadłszy, nie mogłam się jej pozbyć. Sięgnęłam po papierosa, stwierdziłam, że paczka jest pusta, zgniotłam ją, rozejrzałam się w poszukiwaniu drugiej, drugiej nie było, próbowałam myśleć dalej, ale brak papierosa denerwująco mi w tym przeszkadzał. Podniosłam się od stołu i ruszyłam na górę. Mąż chyba tylko na to czekał, bo wszedł do pomieszczenia, zaledwie je opuściłam. Zbliżył się do stołu, zapewne czegoś szukając. Przez sekundę panowała cisza.

– Barbaro!!! – usłyszałam nagle okropny, potężny ryk.

Stan, w jakim się właśnie znalazłam, sprawił, że o mało nie zleciałam ze schodów. Barbary wprawdzie nadal nie kojarzyłam ze sobą, ale ryk wstrząsnął mną niebotycznie. Przez głowę przeleciało mi, że jednak raczej wariat niż fałszywy, i zamarłam w bezruchu, kurczowo uczepiona poręczy. Mąż wystawił głowę zza drzwi.

– Barbaro…!!! – ryknął ponownie i ujrzawszy mnie tuż obok, przyciszył nieco głos, w którym dźwięczało pełne emocji ożywienie. – Słuchaj, to znakomite! Świetny wzór! Natychmiast zacznij to robić!

Udało mi się odzyskać dech i zdolność mowy.

– Zaraz – powiedziałam słabo na wszelki wypadek, nie mając pojęcia, o co mu chodzi. – Przyniosę sobie papierosy. Zaraz wrócę.

Kiedy, ciężko spłoszona, ostrożnie zajrzałam znów do warsztatu, mąż stał nad zamazanym kawałkiem papieru, wyraźnie zachwycony i pełen niezwykłej energii. Zdążył już zakreślić ołówkiem fragmenty moich malowideł.

– Rozrysuj to! – zażądał stanowczo. – Połącz to z tym i z tym, to trochę rzadziej. Rzuć to paskudztwo i rób ten wzór, doskonale ci wyszedł. Już ja potrafię na tym zarobić ładne parę groszy. Świetny wzór!

Stałam obok, w milczeniu, niezdolna do niczego. O tym, że najlepsze wzory wychodziły mi zawsze z bezmyślnego mazania, wiedziałam od wieków i jego euforia wcale mnie nie zaskoczyła. Co innego gruchnęło we mnie jak grom z jasnego nieba, w mgnieniu oka zmieniając niejasne podejrzenia w granitową pewność.