Выбрать главу

Mógł przeoczyć wszystko. Mógł sobie miewać zaniki pamięci i wszelkie inne przypadłości, mógł nie zauważyć różnic między mną a Basieńką, mógł nie znaleźć nici, żelazka i miarki, mógł nie znać kacyka. Ale w żaden żywy sposób nie mógł nie poznać, że mój wzór jest podobny do wzorów jego żony jak pięść do nosa!

Basieńka, jak każdy, miała swoją manierę rysowania, całkowicie odmienną od mojej, jej liczne szkice i próbki wzorów leżały w szufladzie pod stołem. Nastąpiło właśnie to, czego zdecydowana byłam za wszelką cenę unikać, wiedząc, że musi mnę zdekonspirować bezwzględnie. Zaprojektowałam wzór po swojemu. Rysunki różnią się od siebie tak samo jak charaktery pisma, fachowiec pozna rękę od pierwszego rzutu oka, a mąż w tej tekstylnej robocie był niewątpliwie fachowcem. Musiał mieć z tym do czynienia od lat, musiał widzieć setki i tysiące wzorów. Jeśli nie zauważył, że ten nie ma nic wspólnego z twórczością Basieńki, to to mogło oznaczać tylko jedno…

Ten człowiek nigdy w życiu nie oglądał owych leżących w szufladzie rysunków i nie miał żadnego materiału porównawczego. Ten człowiek w ogóle nie znał prawdziwej Basieńki. Był z niego taki sam mąż jak i ze mnie żona…!!!

Trwałam w stanie oniemiałej zgrozy. Po dość długiej chwili udało mi się zapalić papierosa i kiwnąć głową. Przypadkowo stworzony wzór był trudny, skomplikowany i pracochłonny, ale w tym momencie gotowa byłam zgodzić się na malowanie fresków sykstyńskich na suficie, byle tylko odczepił się wreszcie, dał mi spokój i pozwolił odzyskać równowagę. Straszliwe odkrycie rzucało nowe światło na całą sytuację.

Cóż to za jakiś beznadziejnie kretyński pomysł, żebym miała grać rolę Basieńki wobec faceta, który gra rolę jej męża? Co to ma wspólnego z wielką miłością pana Palanowskiego? Co się stało z jej prawdziwym mężem i gdzież on się podziewa…? Mignęło mi w głowie, że może w paczce dla kacyka, ale nawet jeśli, to cały by się nie zmieścił, gdzież zatem reszta…?

I w ogóle po co to wszystko?! Po jakiego diabła mam się tak starannie upodabniać do Basieńki, skoro ten tutaj prawdopodobnie nigdy jej na oczy nie widział, i co panu Palanowskiemu do łba strzeliło, żeby płacić za to ciężkie pieniądze?! Co ma do tego romans, nie, odwrotnie, co ma ten facet do romansu, co go obchodzą moje gachy, skoro nie jest mężem?! Nie moje, tylko Basieńki… Wszystko jedno. Do czego może służyć taki dziwaczny, niepojęty kant? Czy ja się przypadkiem nie wrąbałam w jakiś straszliwy szwindel, którego sedna nie potrafię dojrzeć, a który grozi mi potężnym, nieuchronnym niebezpieczeństwem…?

Za co właściwie pan Palanowski zapłacił mi pięćdziesiąt tysięcy złotych…?

*

Późną nocą zakończyłam przeszukiwanie szuflad, półek i szaf, nie osiągnąwszy zamierzonego celu. Celem były zdjęcia. Jakiekolwiek zdjęcia, amatorskie albo urzędowe, takie, które każdy robi sobie co najmniej parę razy w życiu. Niemożliwe, żeby pan tego domu nie posiadał ani jednej fotografii!

Sytuacja wydawała mi się do tego stopnia niedorzeczna, że bez dowodów rzeczowych nie mogłam w nią uwierzyć. Zbyt trudno było mi wyobrazić sobie, że pan Palanowski istotnie zwariował i oprócz mnie opłacił także fałszywego męża, prezentując mu romansowe perypetie. Powątpiewając w fałszywość męża, postanowiłam znaleźć prawdziwą podobiznę pana Romana Maciejaka i porównać ją z pętającym się po mieszkaniu osobnikiem.

Znaleźć, owszem, znalazłam, nawet cały album, tyle, że z niewłaściwego okresu. Pieczołowicie poprzylepiane i zaopatrzone w podpisy w rodzaju: "Romuś, Pabianice 1938" zdjęcia prezentowały jedno i to samo niemowlę, już to ryczące nad monstrualną piłką, już to pełzające po dywanie w towarzystwie nadnaturalnych rozmiarów zajączka. Udało mi się z tego wywnioskować tylko to, że rodzice pana Romana z niewiadomych przyczyn usiłowali zaszczepić w potomku gigantomanię.

Ze szpargałów, zalegających w większym czy mniejszym stopniu każdy dom, znalazłam właściwie wszystko. Rozmaite dokumenty, rachunki, polisy PZU, pokwitowania i zaświadczenia. Brakowało tylko zdjęć. Wniosek był prosty, zdjęcia schowano specjalnie. Schowano je przede mną, a zatem to nie jest prawdziwy mąż. A skoro to nie jest prawdziwy mąż, zdjęcia Basieńki schowano z kolei przed nim, żeby nie poznał, że ja nie jestem prawdziwa żona. A zatem jeden obłąkany melanż.

Rozszalały umysł, raz rozpędzony, nie ustawał w działaniach, podsuwając mi coraz bardziej niepokojące przypuszczenia. Położyłam się spać, zgasiłam nawet światło, ale ze zdenerwowania nie mogłam zasnąć. Leżałam i myślałam, opracowując ryzykowny i desperacki sposób zdekonspirowania fałszywego męża, aż wreszcie z emocji i od papierosów zaschło mi w gardle. Postanowiłam napić się herbaty. Zapaliłam lampkę przy tapczanie, włożyłam szlafrok i ranne pantofle i cicho otworzyłam drzwi.

Wówczas usłyszałam na dole jakiś dźwięk.

Zamarłam z ręką na klamce i od razu zabrakło mi tchu. Jeszcze tylko tego było potrzeba, akurat stosowna chwila na dźwięki!… Mąż, nie wiadomo, fałszywy czy prawdziwy, spał w swoim pokoju martwym bykiem, chrapiąc jak trąba jerychońska. Dziw, że mu szyby nie brzęczały, bo przez drzwi rozlegało się zgoła ogłuszająco. Skoro chrapał tu, nie mógł być tam. Na dole owe dźwięki wydawał ktoś obcy.

Niewiele brakowało, a udusiłabym się na śmierć. Stałam nieruchomo, nasłuchując z zapartym tchem tak długo, aż mi całkowicie zabrakło powietrza. Wówczas odetchnęłam, usiłując uczynić to bezgłośnie, puściłam klamkę, przytrzymałam się poręczy i ostrożnie, na palcach, skradając się, zeszłam kilka stopni w dół.

W pokoju na dole ktoś był i coś robił. Zza drzwi padał nikły odblask światła, prawdopodobnie latarki. Nie zastanawiając się nad tym, od razu wiedziałam, że nie zamknął tych drzwi ze względu na przeraźliwe skrzypienie. W przerwach między chrapliwymi rykami męża słyszałam jakieś nikłe dźwięki, trudne do sprecyzowania i bardzo ciche. Słuch miałam w tym momencie wyostrzony jak brzytwa.

Otępiające przerażenie zakotłowało się we mnie nagle z siłą, która mnie samą zdziwiła. Nie jestem przesadnie lękliwa i we własnym domu, w zwykłych warunkach, zachowałabym się zapewne jakoś inaczej i być może nieco rozsądniej, tu jednakże spadło na mnie za dużo na raz. Poczułam, że mam dość. W takiej kretyńskiej sytuacji jeszcze i włamywacz, z którym już w ogóle nie wiadomo co zrobić… W ułamku sekundy pomyślałam wszystko równocześnie: że jakiś oprych okradnie państwa Maciejaków, a potem będzie na mnie, że na dole nie ma nic cennego, przyjdzie szukać na górę, wystraszy się i utłucze mnie ze strachu, że nie wiadomo, ilu ich tam jest, może czterdziestu, że nie mam pod ręką żadnego odpowiedniego narzędzia, że ten kretyn śpi, a ja się tu boję za siebie i za niego… Ta ostatnia myśl sprawiła, że nagle wstąpił we mnie duch Wojewody. Protest przeciwko osamotnieniu eksplodował z siłą trąby powietrznej i zagłuszył niemrawą działalność wyczerpanego umysłu. Jednym skokiem znalazłam się na górze, szarpnęłam klamkę pokoju męża, pokój okazał się zamknięty, mignęło mi w głowie, że on może mieć sen jak drwal i że należy unikać hałasu, żeby nie spłoszyć złoczyńców, po czym z rozmachem łupnęłam pięściami w drzwi.

– Tyyy…!!! – ryknęłam, okropnie w zdenerwowaniu zapomniawszy, jak mu na imię. – Ty, wstawaj!!! Obudź się!!! Jezus Mario, wstawaj!!! Bandyci!!!

Jakie wrażenie uczyniły te ryki i łomoty na włamywaczach na dole, nie mam pojęcia, mąż w każdym razie zareagował prawidłowo. Usłyszałam w jego pokoju jakiś okrzyk, hałas, łoskot, jakby co najmniej zleciał z łóżka, zaszczekał klucz i drzwi otwarły się gwałtownie. Wypadł z nich w piżamie, półprzytomny, rozczochrany, z przerażeniem na twarzy, bez okularów i boso. Ledwo zdążyłam się cofnąć, byłby mnie zepchnął ze schodów.

– Co się sta…?! – zaczął niewyraźnie. Szarpnęłam go za rękaw od piżamy, nie wiadomo po co, zapewne tkwiła we mnie myśl, że szarpaniem szybciej go rozbudzę.

– Na dole są złodzieje! – wysyczałam straszliwym szeptem. – Cicho! Zrób coś!!! Włamywacze, nie wiem, kto…! Słychać ich!

– Telefon też jest na dole!… – zamamrotał mąż półprzytomnie i wychylił się przez poręcz.

W tym momencie włamywacze dali się słyszeć wyraźniej. Ów ktoś na dole, słysząc to, co robiłam na górze, zapewne w pierwszej chwili zdrętwiał, szybko jednak mu przeszło. W pokoju coś trzasnęło, smuga światła znikła, jakaś postać wypadła z holu i runęła po schodach do piwnicy, nie troszcząc się już o zachowanie ciszy. Mąż cofnął się gwałtownie, zawahał króciutką chwilę, po czym również runął na dół. Bez namysłu popędziłam za nim.