Выбрать главу

Łupiąc głucho bosymi piętami wpadł na piwniczne schody, potknął się w ciemnościach, zleciał z kilku stopni, zaklął i poderwał się do góry. Nie mogąc znaleźć kontaktu w holu, macając nerwowo ręką po ścianie, sięgnęłam za futrynę i zapaliłam światło w pokoju.

– Zgaś!!! – wrzasnął mąż.

Zgasiłam czym prędzej z uczuciem, że ktoś zacznie do nas strzelać z zewnątrz. Mąż rzucił się do kuchni i dopadł okna. Za oknem była kompletnie ciemna skarpa. Potykając się w ciemnościach i wpadając na mnie, popędził do pokoju i znów runął do okna. Bezrozumnie miotałam się za nim, również dopadłam okna, mąż szarpał je, usiłując otworzyć, nie wiadomo po co, bo było zakratowane. Na ulicy panowała pustka absolutna.

– Goń go!!! – wycharczał zduszonym głosem. – Samochodem…!!!

Szarpnął zasłonę, szarpnął okno, coś spadło z trzaskiem na podłogę, na nogi posypały mi się jakieś drobne przedmioty. Zgłupiałam z tego do reszty, rzuciłam się do drzwi, żeby spełnić jego rozkaz, pomyślałam o kluczykach, rzuciłam się na schody, bo kluczyki miałam w torebce, potknęłam się i stłukłam sobie kolano. To mnie nieco otrzeźwiło. Gdzie gonić, kogo gonić, jakim samochodem, zanim wystartuję, on będzie już daleko i w ogóle w którą stronę?! Idiotyzm!

– Milicję…!!! – wyrwało mi się mimo woli.

I natychmiast okropnie ugryzłam się w język. Jaką milicję, zwariowałam chyba! Jeśli on ich wezwie… Dno, mogiła, dokumenty Basieńki, pięć lat bez zawieszenia…!

Mąż na szczęście nie kwapił się do wzywania milicji. Oderwał się od okna, przestał wyglądać przez kraty jak małpa z klatki i odwrócił się ku mnie.

– Zapal światło – powiedział ponuro. – Jeżeli coś rąbnął, to jesteś świadkiem, że ja spałem. To jest… Tego…

Zapaliłam światło. Urwał i patrzył na mnie wzrokiem, pełnym tępej zgrozy. Gdybym nie odgadła tego wcześniej, niechybnie odgadłabym teraz. Miał dokładnie tę samą myśl, co ja, jeśli coś ukradną, to będzie na niego! Nie ma siły, taki sam z niego mąż, jak i ze mnie żona!

Mąż poruszył się i coś kopnął. Obydwoje równocześnie spojrzeliśmy na podłogę. Pod ścianą leżało otwarte duże, cepeliowskie pudełko, po całym pokoju zaś rozsypały się igły, nici, agrafki, nożyczki i guziki. Zaginione, przeklęte przybory do szycia! Stały na parapecie okna, za zasłoną…

Przez dość długą chwilę przyglądaliśmy się temu śmietnikowi, po czym spojrzeliśmy na siebie. Na twarzy męża malowało się bezmyślne przygnębienie.

– Nie ma sensu wzywać milicji – powiedział niespokojnie. – Nie widzę, żeby co ukradł, zresztą, tu nic nie ma. Po co zaraz robić zamieszanie, może nic nie ukradł, spłoszyliśmy go…

Moment wydał mi się najstosowniejszy ze wszystkich możliwych, wręcz wymarzony, specjalnie stworzony po to, żeby rozwikłać za jednym zamachem wszystkie komplikacje.

– Pojutrze przyjeżdża ciotka Rozmaryna – powiedziałam przyglądając mu się z zainteresowaniem. – Dzwoniła i pytała, czy już odebrałeś z pralni jej futro.

Mąż patrzył na mnie ciągle z tym wyrazem tępej, narastającej zgrozy.

– Skąd dzwoniła? – spytał po chwili zdławionym głosem.

– Z Płocka. Odebrałeś?

– Co?

– Futro.

Widać było, jak czyni jakiś nadludzki wysiłek.

– Nie. Znaczy tego… jeszcze nie… Gdzieś mi zginął ten… kwit…

Musiałam go przygwoździć w obawie, że inaczej się nie przyzna. Wyprze się tak samo, jak i ja bym się wyparła.

– To co będzie?

– Z czym?

– Z ciotką. Szlag ją może trafić. Ile ona ma lat?

Mąż miał śmierć w oczach i wydawał się bliski obłędu.

– Nie wiem, ile ona ma lat, skąd mam wiedzieć, ile ona ma lat! Ty nie wiesz?

– To jest twoja ciotka, nie moja – oświadczyłam z urazą, sama zaczynając niemal wierzyć w istnienie ciotki Rozmaryny. – Mówiłeś, że jest bardzo stara. Może dostać apopleksji.

Mąż spojrzał na mnie ponuro, przykucnął nagle i zaczai zbierać szpulki, igły i guziki, nie udzielając odpowiedzi. Przyglądałam mu się, niepewna, czy już ma dosyć, czy też może dołożyć mu jeszcze wujka z Radomia.

– Słuchaj no, kim ty właściwie jesteś? – spytałam znienacka z ostrożnym zainteresowaniem.

Mąż poderwał się, jakby go coś ugryzło, ukłuł się igłą w palec, syknął i nic nie mówiąc, patrzył na mnie ze zgrozą niebotyczną.

– Naprawdę masz ciotkę, która ma na imię Rozmaryna?…

– Najpewniej zwariowałaś ze strachu – zawyrokował posępnie i podejrzliwie po bardzo długiej chwili milczenia. – Nie rozumiem, o co ci chodzi.

– Za późno – odparłam stanowczo, nagle czując się dziwnie pewnie. – Trzeba było spytać, czy nie zwariowałam, na pierwsze słowo o ciotce. Teraz przepadło. Głupi jesteś. Ani razu nie przyszło ci do głowy, że ze mną jest coś nie tak jak trzeba? Ani razu się nie zdziwiłeś? Do kiedy ci kazali udawać tego Maciejaka?

Mąż poniechał zbierania guzików, pozbył się igieł, obejrzał i possał ukłuty palec, przyjrzał mi się nieufnie, po czym podniósł się i zamknął okno.

– A ty co? – spytał ostrożnie.

– A ja mniej więcej to samo. Wcale nie jestem twoją żoną. Wcale nie jesteś moim mężem. Mogę ci zaraz udowodnić, że ty to nie ty, tylko on. To znaczy, nie on, tylko ty. Nie wiem, co tu robisz w tej imprezie, i nic ci więcej nie powiem, dopóki się nie przyznasz, bo mi się to całkiem przestało podobać.

Mówiąc to, równocześnie myślałam, że jeśli ten cały kant z zagadkowych przyczyn jest skierowany przeciwko mnie i on w nim świadomie uczestniczy, to właśnie z dużym zapałem kręcę sobie powróz na własną szyję. Pocieszyło mnie, że ostatecznie mogę przecież uciec.

Mąż odwrócił się od okna.

– Zimno mi w nogi – powiedział stanowczo. – Idiotyczny pomysł, żeby się kłócić w środku nocy. Chcę włożyć pantofle.

Klapiąc bosymi nogami godnie ruszył na górę. Po namyśle ruszyłam za nim, po papierosy, Razem wróciliśmy na dół.

– Pozbieraj to – rozkazałam. – Zrobię herbaty.

– Wolę kawy.

– Dobrze, zrobię kawy, tylko pozbieraj ten śmietnik.

Przystał chętnie, widząc w tym zapewne czas do namysłu. Kiedy wróciłam z tacą do pokoju, siedział na fotelu przy stole, posępnie wpatrzony w pudełko z nićmi.

– Czy ty w ogóle jesteś pewna tego, co mówisz? – spytał z rezygnacją. – Znaczy, że ja to nie ja?

Postawiłam tacę na stole między nami i również usiadłam.

– Na litość boską, chyba sam wiesz najlepiej, kim jesteś? Poza tym popatrz na mnie! Nie zauważyłeś różnicy? Poza tym gdzie masz okulary?

– Cholera. Wiedziałem, że jeśli wpadnę, to przez te parszywe okulary. Nie jestem przyzwyczajony…

– Czy ty w ogóle kiedykolwiek miałeś żonę?

– Nie. Bo co?

– No właśnie. Bobyś wiedział, że nie ma nieodpowiedniej pory na kłótnie z żoną. Środek dnia jest równie dobry jak środek nocy. Co to wszystko właściwie ma znaczyć?

Mąż machnął ręką, westchnął ciężko i nalał kawy mnie i sobie.

– Prawdę mówiąc, ja bym się chciał tego od ciebie dowiedzieć. Czy ty w końcu jesteś tą moją żoną, czy nie?

– Akurat tak samo, jak ty jesteś moim mężem. Odnoszę wrażenie, że wystawiono nas rufą do wiatru, i pojęcia nie mam, dlaczego. Uważam, że musimy się jakoś porozumieć.

Mąż trwał chwilę w zadumie, mieszając kawę.

– Ryzyk fizyk – zdecydował się nagle. – Tak mi się czasem wydawało, że coś tu zgrzyta, ale myślałem, że mam przywidzenia. Uprzedzali mnie, że ta żona jest szmyrgnięta i może mieć rozmaite wyskoki… Boję się ciebie jak cholera – dodał, spoglądając na mnie niepewnie.

Podobieństwo naszej sytuacji było uderzające. Identycznie to samo z nim, co i ze mną. Nagle wszystko stało się jasne.

– W razie czego co tracisz? – zaciekawiłam się życzliwie.

– Mieszkanie spółdzielcze M3 w plombie, jeśli rozumiesz, co to znaczy.

Rozumiałam. Kiwnęłam głową, nie kryjąc współczucia. Plomba oznacza w budowlanym języku budynek wstawiony między dwa inne, istniejące i przeważnie stare. Z różnych przyczyn trudno jest w czymś takim trzymać się ściśle normatywów i mieszkania bywają tu zazwyczaj większe i atrakcyjniejsze od innych. M3 w plombie może być luksusowym apartamentem, trafić na coś takiego to jest wyjątkowa okazja.

– Mogłem odkupić czyjś udział – wyjaśnił mąż. – Ale płatne natychmiast i gotówką. Miałem własne dwadzieścia tysięcy, brakowało mi pięćdziesięciu i ten Maciejak spadł mi jak z nieba. A tobie co dali?

– To samo co tobie plus pięćdziesiąt dolarów. Możesz się przestać bać.

– No dobra. Napijmy się jeszcze tej kawy i przestańmy się bać. To co teraz?

Sięgnęłam po cukier, zapaliłam papierosa i usiadłam wygodniej. Sama nie wiedziałam, co teraz. Rozwikłanie podstawowej zagadki sprawiło mi wprawdzie dużą ulgę, na jej miejscu jednakże ukazała się bliżej nie sprecyzowana ilość następnych, kto wie, czy nie bardziej niepokojących. Należało wyjaśnić przede wszystkim rzeczy proste. Mąż jakby nabrał życia i zaczął wyglądać znacznie sympatyczniej niż dotychczas. Porozumienie między nami pojawiło się nie wiadomo skąd i wydawało się zupełnie naturalne.