Выбрать главу

– Nie szkodzi, ja rozumiem. Masz na myśli, że w razie istnienia przestępstwa i wykrycia tego przestępstwa nie udowodnisz, że nie brałeś udziału. Trzeba stwierdzić, czy istnieje przestępstwo. Zwracam ci uwagę, że jestem w tej samej sytuacji.

– A nawzajem swoim świadectwem możemy się wypchać. I wytapetować. Trudno, kacyk nie kacyk, otwieramy!

Zgodziłam się z nim bez namysłu. Mnie również przeklęta paczka wpędziłaby w bezsenność.

– Otwórzmy w kuchni – zaproponowałam. – W razie czego będziemy mieli pod ręką dużo różnych narzędzi.

Mąż zaaprobował propozycję, ostrożnie wziął paczkę w objęcia i zaniósł na stół kuchenny. Powstrzymałam go, kiedy chwycił nóż.

– Czekaj! Będzie głupio, jeśli okaże się, że tam jest coś niewinnego. Będziemy musieli przyznać się do wszystkiego niepotrzebnie. Zostawmy sobie furtkę, rozpakujmy ją tak, żeby w razie potrzeby identycznie zapakować z powrotem.

Mąż przyznał mi słuszność. Przystąpiliśmy do okropnej pracy. Paczka była owinięta grubym papierem i kilkakrotnie okręcona sznurkiem, powiązanym w dziesiątki supłów i węzłów, których rozplatanie wyczerpało resztki naszej siły ducha. Oszczędzając paznokcie, posługiwałam się widelcem, korkociągiem i szydełkiem, mąż, klnąc i sapiąc, używał śrubokręta i obcęgów. Wreszcie sznurek udało nam się zdjąć.

Powstrzymał mnie z kolei, kiedy chciałam odwinąć papier.

– Czekaj! Ostrożnie, nie wiadomo, co tam jest.

Cofnęłam rękę tak, jakby paczka warknęła. Mąż zmarszczył brwi i przez chwilę myślał.

– Na wszelki wypadek włóż maskę i rękawiczki – powiedział stanowczo. – Przed promieniowaniem to nie uchroni, ale przed promieniowaniem już nic nas nie uchroni, poza tym w promieniowanie nie wierzę. Ale może tam być coś żrące, trujące, cholera wie, mogą się tam połączyć jakieś substancje, wytworzyć gazy czy opary. Pojęcia nie mam, przypuszczać mogę wszystko.

Trzeźwa myśl, że to, co robimy, nie ma żadnego sensu, nie miała do mnie dostępu. Gbur, który dostarczył paczkę, nie zalecał szczególnych ostrożności i sam obchodził się z nią dość brutalnie. Przy wszystkim, co robiliśmy z nią do tej pory, gdyby miało się w niej coś połączyć czy przeistoczyć, połączyłoby się i przeistoczyło już dawno. Niezdolna zastanowić się nad tym, pospiesznie wyciągnęłam z apteczki gazę i watę i po chwili obydwoje wyglądaliśmy jak ofiary katastrofy. Zza potężnych, białych poduch wyglądały nam tylko oczy, włosy sterczały nad białymi zwojami, a głos dobywał się jak z beczki.

Odwinęliśmy papier i ujrzeliśmy pod nim wielkie, tekturowe pudło, całe obwiązane sznurkiem jeszcze dokładniej niż paczka z wierzchu. Zanosiło się na to, że resztę życia spędzimy na odplątywaniu.

– Nosem mi wyłazi to stadło państwa Maciejaków! – wybuczałam z irytacją przez tłumik.

– Wyjątkowo denerwujący ludzie – przyświadczył mąż niewyraźnie. – Jeżeli pod tym będzie jeszcze jeden sznurek, zostawiam wszystko i uciekam z tego domu. Uważaj teraz, weź z tamtej strony!

Ostrożnie unieśliśmy przykrywę pudła, starając się uczynić to równocześnie. Z przejęcia zrobiło mi się gorąco. W środku ukazała się deska.

Spojrzeliśmy zachłannie na nią, potem na siebie, a potem znów na nią. Deska była zwyczajna, z heblowanego drewna, zajmowała prawie całe pudło i po brzegach była utkana zgniecionym papierem toaletowym. Delikatnie, końcami palców, wyjęliśmy papier, po czym mąż ujął deskę jak śmierdzące jajko i powoli uniósł do góry.

Omal nie dostałam rozbieżnego zeza, usiłując patrzeć równocześnie na drugą jej stronę i do wnętrza pudła. Mąż trzymał deskę niczym obraz święty, kierując ją ku mnie.

– Co tam jest? – wymamrotał niecierpliwie.

Przez długą chwilę nie byłam w stanie udzielić mu odpowiedzi. Zabrakło mi tchu.

– Nie wiem – odparłam wreszcie, zapomniawszy o pudle, wyraźnie czując, że nie potrafię oderwać oczu od tego, co ujrzałam. – Sądzę, że arcydzieło dekoracyjne. Jedyne niebezpieczeństwo, jakie w tym widzę, to to, że może się przyśnić.

Zaintrygowany informacją mąż wyjrzał zza deski, bezskutecznie usiłując obejrzeć ową drugą stronę. Nie udawało mu się to, wobec czego ostrożnie oparł ją o stół, odwrócił i położył. Po czym znieruchomiał, wpatrzony w nią w bezgranicznym osłupieniu.

Dziwić się było czemu, owszem. Drugą stronę deski stanowiło coś, co można było uznać za obraz w imponujących ramach, tłumaczących ciężar pakunku. Niewiarygodny bohomaz przedstawiał rycerza na koniu na tle burzowej chmury, przeciętej błyskawicą, dokładnie taką, jak ostrzegawczy znak "wysokie napięcie, nie dotykać". Rycerz miał łeb jak bania karmelicka, tępą mordę i zeza, koń zaś pysk nie wiadomo czemu podobny do rybiego i dziwnie rachityczne nóżki. Obok wyciągała w górę dłoń dziewoja w białym gieźle, wyeksponowana dla odmiany głównie w odwłoku, przy czym jej wzniesiona ręka wyrastała z popiersia. Z punktu widzenia anatomii i zoologii całość stanowiła

osobliwość zupełnie unikatową. Wrażenia potęgowały ramy, solidne niczym wał obronny, wykonane z kamienia. Ściśle biorąc z kawałków marmuru, poprzetykanego gdzieniegdzie brukowcem. Nigdy w życiu nie widziałam nic podobnego.

– Jak rany Boga, niech skonam, co to jest…?!!! – wycharczał mąż ze zgrozą.

– Dowód wyrafinowanych gustów kacyka – odparłam bez przekonania, usiłując ochłonąć. – Musi to być jakiś świeżo wzbogacony kolekcjoner, który pragnie otaczać się dziełami sztuki. Nie patrz na to tak zachłannie, bo ci zaszkodzi.

Mąż wydał z siebie nieartykułowany jęk i dość gwałtownie odwrócił arcydzieło plecami do góry. Niespokojnie zajrzał do pudła.

– Czy tam jest tego więcej…?

– Nie wiem, na pierwszy rzut oka widać papier…

Pod romantyczno-elektryfikacyjnym malowidłem spoczywały jakieś przedmioty, zapakowane w papier i poobtykane nim dookoła. Wyjęliśmy je ostrożnie, zaskoczeni ciężarem, zdumiewającym jak na ich rozmiary. Naszym oczom ukazały się cztery bardzo dziwne świeczniki, dwa żelazne i dwa ceramiczne, bułowate, nieforemne, zapchane mnóstwem odpustowych ozdób, jakichś kwiatków, serduszek, kokardek i diabli wiedzą, czego jeszcze. Nawet nieźle pasowały do rycerza z wodogłowiem. Pod nimi znajdowała się jeszcze jedna warstwa pogniecionego papieru.

– No – powiedział mąż z powątpiewaniem. – Chyba już nic gorszego…

Podniósł papier i urwał. Wobec arcydzieła, które poraziło nasz wzrok, rycerz i świeczniki przestały się liczyć. Dopiero to się powinno przyśnić!

Ramy były takie same, z marmuru przemieszanego z brukowcem. Treść obrazu dotarła do nas dopiero po chwili. Stanowiła ją niewieścia postać w czerni, łamiąca ręce nad otwartym grobem, w którym dawała się dostrzec trumna, zawieszona, zapewne siłą nadprzyrodzoną, w powietrzu. Oba dzieła musiał stworzyć ten sam artysta, który najwidoczniej zaczynał od głowy, po czym na resztę nie starczało mu już miejsca i siły. Niewieścia postać jak obuchem uderzała obliczem. Łeb miała jeszcze większy niż rycerz, rozdziawione usta, wystające zęby, bielmo na oczach i czarne oczodoły.

Mąż konwulsyjnym ruchem zdarł gazę z twarzy i głęboko odetchnął.

– Ja tu widzę tylko jedno wytłumaczenie – oświadczył zgryźliwie. – Kacyk miał to dostać, obejrzeć, następnie przylecieć tu i dać po mordzie temu, kogo zastanie. Stąd podstęp Maciejaka.

– Dosyć drogo mu to wypadło – zauważyłam, również zdejmując ochronną maseczkę. – Przestańmy na to patrzeć, bo myśl się mąci. Nie wiem jak ty, ale ja się nie czuję usatysfakcjonowana.

– Jak to, jeszcze ci mało…?!!!

– Zależy czego. Wrażeń artystycznych mam dosyć na długo, natomiast co do wyjaśnień, czuję niedosyt. Jeśli to jest możliwe, rozumiem jeszcze mniej niż dotychczas. Po jaką cholerę ktoś przesyła komuś takie obłędne bohomazy? Na deskach półtora cala…! I te ramy…! Do czego niby to ma służyć, do spadania ze ściany na głowę?

Mąż obejrzał się na świeczniki.

– Poniekąd masz rację – przyznał. – Potwornie to wszystko ciężkie. Do walenia po łbie nawet niezłe i przynajmniej nie szkoda, jak się rozleci… Te żelazne rupiecie jeszcze rozumiem, ale te ceramiczne? Bo to przecież glina, nie?

Wzięliśmy do każdej ręki po jednym świeczniku, dzieląc się sprawiedliwie i usiłując porównać ciężar. Ręce mi opadły jednakowo.

– Na oko wydaje się to samo – powiedziałam z powątpiewaniem. – Czekaj, pozwól mi się zastanowić. Żelazo ma ciężar właściwy, o ile pamiętam, około siedem tysięcy na kilo… Chciałam powiedzieć, siedem ton na metr sześcienny. Glina, niechby nawet ubita, zaraz…