– Mieszkam w kawalerce – przerwał. – Biurka nie mam w ogóle, piszę na małym stoliku. Na litość boską, skąd pani przyszły do głowy takie rzeczy?
– Wygląda pan na to. Przyglądałam się panu na tym skwerku, bo nie miałam co robić, i dorabiałam panu entourage. Wygląda pan jak wykwit cywilizacji.
– Jak co?!
– Jak wykwit cywilizacji. Taki, który się nie nadaje do lasu, bo go tam wszystko gryzie, tu mu mokro, tu brudno, a tam kapie za kołnierz. I który siada na mrowisku.
Dostał takiego ataku śmiechu, że poczułam się zaskoczona. Wcale nie zamierzałam go aż tak rozweselić.
– A wie pani, że to jest najpiękniejszy komplement, jaki mogłem usłyszeć – powiedział, nie przestając się śmiać. – Nie ma pani pojęcia, ile miałem obaw i ile wysiłku zużyłem, żeby się upodobnić do ludzi cywilizowanych i nie wyglądać na leśnego dzikusa. Bardzo długo żyłem wyłącznie w lesie. Las był moim naturalnym środowiskiem, do dziś dnia czuję się w nim znacznie lepiej niż w mieście. Naprawdę tego nie widać?
– Lustra pan nie ma czy co? – spytałam zgryźliwie.
– Nie mam – wyznał, ciągle rozweselony. – Mam takie małe, do golenia. Widać w nim odrastającą brodę, która nie robi zbyt cywilizowanego wrażenia. A pani lubi las?
– No pewnie. I nawet nieźle się w nim czuję, nie zaziębiam się i nie dostaję kataru…
Z czystym sumieniem mogłam przysiąc, że nie trzymałam go siłą na tej ławce. W każdej chwili mógł sobie wstać i iść do domu. Z nie zbadanych pobudek nie wstawał i nie szedł. Dziwne jakieś to było…
Kiedy wkroczyłam do salonu państwa Maciejaków, okazało się, że jest północ. Mąż czekał w piżamie, nieopisanie rozczochrany.
– Ty mnie do grobu wpędzisz – oświadczył z przekonaniem. – Co cię napadło, jak rany, akurat teraz giniesz na całe noce! Przedtem wracałaś wcześniej!
Uciążliwa afera, przeszkadzająca mi przez cały wieczór, wdarła się dysonansem w mój błogi nastrój i wydała mi się nieznośne obrzydliwa. Na chwilę zapomniałam, że lubię sensacyjne wydarzenia.
– Kto ci każe na mnie czekać? – spytałam z irytacją. – Nie czekałeś jako mąż, a teraz ci nagle szajba odbiła!
Stało się co?
– No pewnie! Odłupałem kawałek tego glinianego świecznika i słuchaj, tam jest jakaś rzeźba.
– Jaka rzeźba?
– No rzeźba. Ze złota.
– Pewno też dzieło sztuki. To jest jakaś odwrotność tego, co robią handlarze. Podrabiają szkiełka na brylanty z carskiej korony, a tu dzieła sztuki podrobili na bohomazy. Żebyś mnie zabił, nie zgadnę, po co im to było!
– Ja nie wiem, musimy się chyba jeszcze zastanowić, może nam co przyjdzie do głowy przed tą twoją rozmową z pułkownikiem. Czy ty sobie zdajesz sprawę z tego, jakie to wszystko razem jest idiotyczne?
– Będzie jeszcze bardziej idiotyczne, jeśli się okaże, że musimy oddać kacykowi jego własność w nienaruszonym stanie – zauważyłam z niepokojem na widok spustoszeń, jakich dokonał w precjozach. – Mam nadzieję, że jednak to jest jakieś przestępstwo…
Mąż poszedł za mną do kuchni, upierając się przy konieczności kontynuowania rozważań. Uczynił przypuszczenie, że spodziewano się wizyty włamywacza i starano się zniechęcić go do kradzieży najcenniejszych przedmiotów, ukrywając je w ten szczególnie wyrafinowany sposób. Odstręczająco mógł działać także ciężar. Dałam się w końcu wciągnąć w temat, trzymając się jednakże raczej wersji wykroczeń i obaw przed milicją, bo na samą myśl, że poszarpaliśmy na sztuki własność uczciwych ludzi i będę teraz musiała własnoręcznie rekonstruować mordę płaczki, robiło mi się niedobrze. Dodatkowo mąciło mi tok myślenia wspomnienie pana Palanowskiego, którego ognista czułość nie pozwalała całkowicie wykluczyć amorów z Basieńką. Nie sposób przecież przypuścić, że przedmiotem czułości miałby być rycerz z łbem jak dynia…
Nazajutrz o wpół do dwunastej rozpoczęliśmy sensacyjną akcję. Zaparkowałam volvo Basieńki przed domami towarowymi Centrum i obydwoje z mężem weszliśmy do Sawy. Miałam na sobie jaskrawy kapelusz i jesionkę w kratę, mąż niósł bardzo wypchaną teczkę. Starannie symulując chęć dokonywania zakupów obeszliśmy parter, udaliśmy się na piętro, po czym weszliśmy na klatkę schodową od tyłu. Klatka schodowa była akurat kompletnie pusta. Zdarłam z głowy kapelusz, zdarłam z siebie płaszcz, mąż wyszarpnął z teczki jasny żakiet od spódnicy, którą miałam na sobie pod płaszczem, wepchnęłam mu w ręce torebkę od płaszcza, wydarłam torebkę od kostiumu, przejechałam grzebieniem po włosach, przygotowanym mleczkiem kosmetycznym zmazałam usta, brwi i kropkę z twarzy. Trwało to równo półtorej minuty. Włożyłam ciemne okulary, zostawiłam go, upychającego w teczce kraciasty płaszcz i zgruchmiony kapelusz i przez drugie piętro wyszłam na zewnątrz od strony Chmielnej.
Mój niezawodny przyjaciel czekał w trabancie w okropnym kłębowisku samochodów.
– Rób, co chcesz – powiedziałam, wsiadając pospiesznie. – Ale nie dopuść, żeby nas ktoś dogonił. Zorientuj się, czy nikt za nami nie jedzie i jeśli jedzie, ucieknij mu. Nie mogę jechać na Mokotów jawnie.
– Zadziwiasz mnie – powiedział Jerzy, ruszając z niezmąconym spokojem. – Zdawało mi się, że mieszkasz na Mokotowie, co jest powszechnie znane. Poza tym, jeśli goniącym pojazdem będzie milicja, od razu cię uprzedzam, że uciekać nie będę.
– Milicja mi nie przeszkadza, boję się osób prywatnych.
– Widzę, że nasza smutna, szara egzystencja na nowo nabiera barw! Co tym razem?
– Nie mam pojęcia, ale opowiem ci za dwa tygodnie. Do tego czasu powinno się wyklarować. O rany, jedź…!!!
Jerzy zrezygnował z praworządności i przejechał skrzyżowanie przy żółtym świetle, dzięki czemu byliśmy ostatnim samochodem na jezdni. Nikt nie jechał za nami. Uspokoiłam się.
Do pułkownika zostałam wpuszczona natychmiast, chociaż przyszłam parę minut za wcześnie. Popatrzyliśmy na siebie z wzajemnym zainteresowaniem, nie pozbawionym obaw. Jego niepokoiło zapewne, jakie też nowe kretyństwo zdołałam wymyślić, ja zaś zastanawiałam się, jak długo jeszcze on ze mną cierpliwie wytrzyma. Pocieszało mnie nieco, że z facetami, którzy mi się podobają, zawsze jest jakoś łatwiej rozmawiać, nawet jeśli są to rozmowy czysto urzędowe.
Pułkownik podobał mi się od pierwszego wejrzenia, co było o tyle naturalne, że istotnie był bardzo przystojny, i o tyle dziwne, że nosił brodę. Nie lubię bród, ale musiałam przyznać, że jest mu z nią wyjątkowo do twarzy, i kto wie, czy bez brody nie wyglądałby gorzej. Do wszelkich konwersacji z nim odnosiłam się z sympatią, żywiąc cichą nadzieję, że sympatia okaże się zaraźliwa.
– Mam zmartwienie – powiedziałam. – Przyszłam prywatnie zrobić donos na siebie. Popełniłam przestępstwo, nie wiem, co teraz, i bardzo proszę nie zamykać mnie od razu.
– Niech pani powie, o co chodzi, słucham. Jeżeli nie o morderstwo, możliwe, że zostanie pani na wolności.
– Pozwoli pan, że zacznę od końca. Mam wrażenie, że natrafiłam na kant, który polega na fałszowaniu dzieł sztuki. Moim zdaniem, powinien pan o tym coś wiedzieć.
Pułkownik popatrzył na mnie dziwnym wzrokiem.
– Nie wiem, czy pani się orientuje, że my raczej rzadko fałszujemy dzieła sztuki – zauważył uprzejmie.
– Ale wykrywacie kanty w tej dziedzinie na pewno częściej niż ja. Otóż znalazłam paczkę… To znaczy, przyniesiono ją nam… Nie, jednak w tę stronę nie pójdzie.
Pułkownik przyglądał mi się z wyrazem cierpliwego obrzydzenia. Zrezygnowałam z zaczynania od końca.
– Trudno, widzę, że trzeba od początku. Otóż jeden facet namówił mnie, żebym przez trzy tygodnie udawała jedną panią, która wyjeżdża. Miałam zamieszkać w jej domu i kłócić się z mężem. Jako ona. Podobna jestem do niej z twarzy, szczególnie w jej peruce i w jej kieckach. Zamieszkałam.
– Po co? – przerwał pułkownik.
– No, jak to po co, żeby udawać tę panią…
– Po co ją udawać?
– Ówże facet, który mnie namówił, twierdził, że w celach romansowych. Żeby ona mogła wyjechać z nim, w tajemnicy przed mężem. Taka wielka miłość, nielegalna i z przeszkodami… Niech pan zaczeka, bo tu jest właśnie pies pogrzebany. Zamieszkałam i po pewnym czasie wykryło się, że ten jej mąż wcale nie jest jej mężem, tylko podstawionym falsyfikatem…
– Czy pani nie mogłaby tego mówić jakoś bardziej zrozumiale?
– Staram się, jak mogę. Wystąpiłam jako ta pani w jej domu i w tym domu był mąż, który, jak się okazało, znalazł się w tej samej sytuacji co ja, mianowicie jeden facet namówił go, żeby udawał męża, to jest tego faceta. Żeby zamieszkał w jego domu i kłócił się z jego żoną. Zamieszkał i był przekonany, że ta żona to ja…
– Odnoszę wrażenie, że pisze pani aktualnie jakąś niesłychanie skomplikowaną powieść. Co mają do tego fałszerstwa dzieł sztuki?