Выбрать главу

– A dlaczego smyczą od psa?

– Bo leżała pod ręką.

– Jakiego?

– Co jakiego?

– Psa.

– Owczarka podhalańskiego. O rany boskie, odczep się już od psa, mówiliśmy o świniach!

Mąż przez chwilę wyglądał tak, jakby usiłował wyobrazić sobie smycz od świni.

– A…! No właśnie, więc to trzeba rozgraniczyć. Kiedy to jest donos, a kiedy zwyczajna, przyzwoita pomoc. Bo ja jestem przeciwny donosom, ale pomoc popieram. I co teraz?

Problem wydał nam się poważny. Zajęliśmy się rozgraniczeniem nierogacizny tak dokładnie – że sprawy bliżej nas dotyczące wyleciały nam z głowy. Pan Palanowski przypomniał o sobie dopiero nazajutrz kolejnym telefonem, znów mnie zaskakując, bo w zapale twórczej dyskusji z pomniałam o konieczności uzgodnienia z mężem zeznań.

– Kochaniątko moje, ta paczka ci pewnie przeszkadza? – spytał z troską tkliwy wielbiciel.

Przyświadczyłam, niepewna, czy dobrze robię.

– Po cóż pozwalasz trzymać ją w mieszkaniu? Wynieś ją do warsztatu, szczególnie, jeśli twój mąż złośliwie ci ją podrzuca. A propos, czy ta apretura ciągle tak okropnie cuchnie? – Nie zrozumiałam, co powiedział.

– Jaka apretura?…

– Ta, o której mówiłaś – rzekł pan Palanowski z niezwykłym naciskiem. – Cuchnie i gryzie w oczy. Ciągle to samo?

Pojęcia nie miałam, o co mu może chodzić. Nic nigdzie nie śmierdziało ani nie gryzło.

– Nie wiem – powiedziałam ostrożnie na wszelki wypadek. – Ostatnio jakoś nic nie czuję.

– Przyzwyczaiłaś się, kochanie, to niedobrze. Nie czujesz, ale może ci zaszkodzić. Proszę cię, zrób to dla mnie, nie siedź tam przy zamkniętym oknie. Pamiętaj o wietrzeniu! Najlepiej zostaw okno otwarte na stałe.

Wreszcie pojęłam sens tej czułej troski. Mogłam mu pootwierać na oścież wszystkie drzwi i okna, ale nie miałam ochoty ponosić za to konsekwencji.

– Dobrze, ale ja się boję. Już raz był tu jakiś złodziej czy włamywacz…

– Co takiego…?!

– Złodziej. Włamywacz. Wszystko jedno, jakiś typ. Zakradł się w nocy.

– Jak to, nic mi o tym nie mówiłaś?!

– Nie było okazji. Teraz mówię…

Pan Palanowski zdenerwował się do szaleństwa. Wywnioskowałam z tego, że włamywacz działał we własnym zakresie, bez porozumienia z przestępczą organizacją. Musiałam złożyć szczegółowe sprawozdanie ze straszliwej nocy, po kilkakroć solennie zapewniając, że nie doznałam żadnego uszczerbku na zdrowiu i nie wezwałam milicji Cierpliwie wysłuchałam pocieszających czułości. Pan Palanowski zadecydował w końcu, że mam trzymać okno otwarte przez cały dzień do późnego wieczora, a zamyka je dopiero na noc, przed samym pójściem spać, nie zważa jąć na ewentualne protesty męża. Wyraziłam zgodę, po czym natychmiast zadzwoniłam do kapitana.

– Paczkę dla kacyka chcą rąbnąć z warsztatu o niesprecyzowanej porze dnia – powiadomiłam go. – Amant polecił zanieść ją tam i zostawić otwarte okno. Co pan na to

– Nic. Niech pani zaniesie.

– Lada chwila przyleci posłaniec. Co mam robić? Go nić go z krzykiem?

– Ma pani być ślepa, głucha, niema i niedorozwinieta – powiedział kapitan energicznie. – Ten pani mąż też W razie czego dzwonić, ale tak, żeby nikt nie widział. Niech pani lepiej postawi ten telefon gdzieś niżej, bo widać przez okno, jak pani rozmawia.

Wystraszyłam się nieco, postawiłam telefon na podłodze i udzieliłam mężowi stosownych instrukcji. Rozwój sytuacji następował w imponującym tempie, wyglądało na to, że la da chwila coś się zacznie dziać. Ciekawiło mnie to nadzwyczajnie i niewątpliwie zaniedbałabym obowiązki, gdyby nie dodatkowe atrakcje spaceru. Coraz bardziej utwierdzałam się w mniemaniu, że zdumiewający twór mojej wyobraźni musi być jakoś z tym wszystkim związany i coś mnie przez niego spotka. Najpewniej jakaś wstrząsająca okropność, bo cóż by innego…

Twór wyobraźni przechadzał się po skwerku.

– Uprzejmie proszę, niech mnie pan stąd wypędzi nie później niż za godzinę – powiedziałam na powitanie. – Nie wiem, czy sama wykażę się dostateczną siłą woli, a koniecznie muszę wrócić nie za późno.

– Czy nie za wiele pani ode mnie wymaga? Ma pani do załatwienia coś niemiłego, a ja mam panią do tego nakłaniać?

– Przeciwnie, mam do załatwienia coś szalenie atrakcyjnego, co wchodzi w zakres moich aktualnych obowiązków. Prawdę mówiąc, w ogóle nie powinnam tu dziś przychodzić.

– To dlaczego pani przyszła?

– Przez pana. Cały czas oczekuje od pana jakichś niezwykłości, których nie umiem sobie wyobrazić i ciekawość mnie pcha.

– Boje się, że zawiodę pani oczekiwania, żadnych niezwykłości nie mam w planach. Poza tym mówi pani takim tonem, jakby pani aktualne obowiązki różniły się czymś od zwykłych. Wnioskuję z tego, że jest to jakieś wyjątkowe zajęcie, które wkrótce się skończy?

Przyjrzałam mu się potępiająco i z niesmakiem. W końcu, ogłuszona czy nie, zdawałam sobie jeszcze mniej więcej sprawę z tego, co mówię. Aż tyle nie powiedziałam! Wymyślił to sam i doprawdy niemożliwe, żeby tak trafiał ślepym przypadkiem…!

– Na oko budzi pan zaufanie – powiedziałam z ponurym rozgoryczeniem. – A na ucho napełnia mnie pan niepokojem. Jeśli okaże się, że pan mnie oszukuje, dybie pan na moje życie i zdrowie, działa pan na moją szkodę…

– Dlaczego miałbym dybać na pani życie albo działać na pani szkodę? – spytał spokojnie po chwili, nie mogąc się doczekać ode mnie dalszego ciągu. – Czy jest coś, co nasuwa takie przypuszczenia?

– No pewnie, że jest! Robi pan niekiedy takie uwagi, jakby wiedział pan o mnie absolutnie wszystko, a poza tym…

– Możliwe, że wiem.

– Jak to…?

– Zaczęła pani coś mówić dalej, przepraszam, że przerwałem.

Na moment straciłam wątek.

– A poza tym – ciągnęłam, z wysiłkiem przypominając sobie, co chciałam wyjaśnić – te pańskie spacery tutaj są podejrzane. To nie jest najpiękniejsze miejsce świata. Po jakiego diabła marnuje pan tu ten swój bezcenny czas Mogę sobie wyobrazić, że pan mnie pilnuje, chce pan wydrzeć ze mnie moje tajemnice, czy ja wiem, co jeszcze…

Odczekał chwilę, ale żadne więcej przypuszczenie nie przyszło mi do głowy.

– Mógłbym na przykład czuwać nad pani bezpieczeństwem – podpowiedział uprzejmie i jakby zachęcająco.

– Nie widzę powodu. Po pierwsze nic mi nie grozi…

– Skoro obawia się pani z mojej strony fałszu i podstępów, to widocznie coś pani grozi.

– Mogę cierpieć na manię prześladowczą. A poza tym… Do mojego skołowanego umysłu dopiero teraz dotarło to, co mówił.

– Co? – spytałam, zaskoczona. – Wszystko pan o mnie wie i czuwa pan nad moim bezpieczeństwem? Cóż to ma znaczyć?

– Uczyniłem przypuszczenie. Zaprezentowałem pani jedną z przyczyn, dla których mógłbym tu przebywać w pani towarzystwie. Rozmowa z panią sprawia mi przyjemność, miałem nadzieję, że wzajemną. Nie widzę w tym nic podejrzanego.

– Widzę w tym wszystko podejrzane. Mówi pan do mnie zagadkami. Moje wyjątkowe zajęcie istotnie skończy się zapewne za dwa dni, ale pan wygląda tak, jakby pan wiedział, na czym ono polega!

– Możliwe, że wiem.

– W takim razie jest pan albo sojusznikiem, albo wrogiem. Jeżeli jest pan sojusznikiem, powinien pan mówić jasno, bez wykręcania kota ogonem…

– Mogę jeszcze być neutralny…

– Nie wiem, jakim sposobem: Tym bardziej kołowanie mnie jest nieprzyzwoite. Wie pan w końcu wszystko czy nie?

– Przypuśćmy, że wiem…

Otworzyłam usta, siłą powstrzymałam wypychające się z nich słowa i przyjrzałam mu się uważnie. Wyglądał, jakby się świetnie bawił. Niemożliwe, żeby taką przednią rozrywkę stanowiła wizja mojego kadłuba z ukręconym łbem!

Milczałam bardzo długą chwilę, z niejakim trudem zbierając rozproszone myśli.

– I przez cały czas nie zaciekawiło pana, jak mi na imię? – spytałam z naganą, niespodziewanie dla siebie samej.

– Mówiła pani przecież, że nie lubi pani kłamać. Poczekam cierpliwie na tę informację jeszcze jakieś trzy dni…

To już naprawdę brzmiało jednoznacznie! Wszelkimi siłami starałam się logicznie zastanowić. Przez głowę przeleciało mi tak ze trzy miliony rozmaitych przypuszczeń, z których wyłowiłam kilka średnio sensownych. Gdyby należał do grona przestępców, pułkownik wiedziałby o nim i ostrzegłby mnie. Gdyby współpracował z MO, moja wizyta u nich nie byłaby żadną rewelacją, już wcześniej przecież domyślał się, że nie jestem Basieńką. Jedno i drugie odpada, a zatem co? Kim on jest, oprócz tego, że jest produktem mojej wyobraźni? Może jednak rzeczywiście nie istnieje…?

Na tym arcyrozsądnym wniosku poprzestałam. Jakiś chłopczyk, biegnący przez skwer, spytał nas o godzinę, dzięki czemu przypomniałam sobie o konieczności powrotu do domu. Zakończenia afery państwa Maciejaków byłam spragniona niczym kania dżdżu!