– Orżniemy panów, chce pani? – powiedziałam życzliwie.
– Bardzo chętnie – odparła, uśmiechając się wdzięcznie, jednym kącikiem ust, jakoś też asymetrycznie. Asymetria wydawała się głównym rysem jej pięknej twarzy.
Jasną jest rzeczą, że w karty patrzyłam tylko jednym okiem, drugim przyglądałam się partnerce. Grać umiała, to nie ulegało wątpliwości. Byłybyśmy rzeczywiście orżnęły panów okropnie, gdyby nie to, że w pewnym momencie przerzuciła się. Musiała zapewne popaść w zamyślenie, trzymała kartę w ręku, przeciwnik strasznie długo wahał się, czy robić impas pod damę, czy nie, impas był bez sensu i wszystko wskazywało na to, że nie powinien robić, sama na jej miejscu też trzymałabym tę blotkę przygotowaną, on jednakże nagle zdecydował się robić, położył waleta, ona zaś rzuciła tę blotkę, nie patrząc na co. Zorientowała się w chwili, kiedy karta dotykała stołu, ale nie zdążyła jej cofnąć.
– Och! – krzyknęła i wdzięcznym gestem przestrachu zakryła sobie twarz ręką. – No wie pan…! Nie powinien pan był impasować! Bardzo panią przepraszam…
– Nie szkodzi – odparłam, śmiejąc się razem z przeciwnikami. – Wiedziałam, że pani położy to, co pani trzyma w ręku, bo nie patrzyła pani na stół. Sama to robię nagminnie. Drobiazg, i tak ich ogramy.
– Te baby są bezczelne – zawyrokował kompozytor. Jej gest pozwolił mi wreszcie dostrzec w tej nieskalanej urodzie jakiś mankament. Miała zniekształcone dwa paznokcie u prawej ręki, na środkowym i serdecznym palcu. Staranny manicure sprawiał, że nie rzucało się to w oczy i dość zgryźliwie pomyślałam, że dwa paznokcie do obrzydzenia jej mogą mi nie starczyć.
W Marka od tego momentu jakby złe wstąpiło. Do tej pory siedział cicho, teraz się nagle ożywił i zaczął jej świadczyć. Zapalał papierosa, zamawiał kawę, podsuwał popielniczkę, bez mała był gotów siedzieć za nią, żeby jej odwłok nie zdrętwiał. Otaczał ją obłokiem rewerencji zgoła większym niż mnie, jak tę babę na bazarze, i widać było, że ona bierze to za wyraźne awanse. Wiedziałam, co o tym myśleć, i gdyby była odrażającą, starą gropą, nie miałabym nic przeciwko, kto wie, może nawet litość drgnęłaby mi w sercu, w obliczu jej urody jednakże zalągł się we mnie gwałtowny protest. Jadowita żmija zaczęła mnie kąsać gdzieś tam.
Potężny, wspaniały, imponujący szlag trafił mnie nazajutrz przed obiadem. Malując się przed lustrem nad umywalnią, przez zamknięte drzwi usłyszałam, jak obsługuje ją na korytarzu. Obrzydła dziwa wróciła widocznie z miasta, miała jakieś paczki, coś jej upadło, a wybrała sobie na to oczywiście chwilę, kiedy on wyszedł z pokoju. Słyszałam, jak wszedł za nią, pomagał jej zapewne odłożyć te paczki, być może także zdjął z niej płaszczyk, zapewne odwiesił, kto wie, czy nie odpinał botków na parszywych nóżkach. Nie wyszłabym w tym momencie, nawet gdyby mój pokój się palił, raczej zginęłabym w płomieniach. Znam życie i wiem, co ma sens, a co nie.
Nigdy jednakże nie miałam łagodnego, anielskiego charakteru i nigdy nie lubiłam robić za pożałowania godną ofiarę. Katusze moralne nigdy nie były dla mnie upragnionymi doznaniami. Nie wstrzymywałam się zbyt długo z wyjawieniem poglądów, rzuciłam się na niego z pazurami natychmiast po wyjściu na spacer, usiadłszy na obmurowaniu pierwszego kanału, jaki mi się napatoczył.
– Słuchaj no, skarbie – powiedziałam złowieszczo. – Przyzwyczaiłam się już do ciebie i uwierzyłam, że będziesz mnie kochał nad życie do skończenia świata. Co mają znaczyć te afronty?
– Jakie afronty? – zdziwił się szczerze, jak typowy mężczyzna. – Co masz na myśli? Nie rozumiem.
Tego było już dla mnie za wiele. Kolejne wydarzenia, będące moim udziałem, zdołałyby wykończyć słonia-flegmatyka. Najpierw przez parę tygodni przeżywam paniczne leki w postaci obcej osoby, bojąc się nie tego, kogo trzeba, potem pada na mnie podejrzenie o kradzież i milicja wyraźnie mnie ostrzega, że jeśli nie oddam brylantów, to sprawa się źle skończy, potem wpada mi w ręce blondyn wszechczasów, nastawiam się na ekstraordynaryjny romans, sama popadam w głupie uczucia, a tu wchodzi mi w paradę odrażająca dziwa cud urody, blondyn wszechczasów zaś okazuje się typowym mężczyzną, którego krygi i mizdrzenia się miałabym spokojnie znosić! O nie, żadne takie!
Zdenerwowałam się. Do robienia awantur zawsze miałam talent. Wymarzone szczęście słuchało, najpierw zdumione, potem żywo zainteresowane, potem zaś zareagowało zupełnie nieoczekiwanie.
– Słuchaj, ty jesteś zazdrosna?! – ucieszył się, jakby było czego.
Też powód do uciechy… Pewnie, że jestem zazdrosna!
– A tyś myślał, że co? Uspołeczniona?
W życiu nie rozbawiłam nikogo tak jak jego tym piekłem. W najwyższym stopniu zdegustowana przyglądałam się nietaktownym atakom wesołości, zastanawiając się, co u diabła, widzi takiego śmiesznego w moich protestach przeciwko obsługiwaniu wstrętnej harpii. Uspokoić się nie mógł. To już nie było typowe, na domiar złego, zamiast ułagodzić moje stany wewnętrzne, powiedział w końcu:
– Przecież sama miałaś nadzieję, że w tym Sopocie przytrafi się coś niezwykłego. Poczekaj cierpliwie, a zobaczysz.
Bóg mi świadkiem, że nie to miałam na myśli! W podrywaniu pięknej hetery doprawdy nie było nic niezwykłego, wręcz przeciwnie, niezwykłe byłoby nie zwracać na nią uwagi. Jego słowa zabrzmiały jednakże jakoś dziwnie tajemniczo, tak tajemniczo, że zastopowały mnie radykalnie. Na dnie duszy zalęgło mi się coś intrygującego, niesprecyzowanego, coś, co usuwało wprawdzie na ubocze kwestię amorów z heterą, ale za to niepokoiło gdzie indziej. Przypomniałam sobie, że z takim blondynem wszystko powinno się poprzewracać do góry nogami, ale otumaniona sytuacją, nie poświęciłam proroczemu głosowi dostatecznej uwagi.
– Nie zajmuj się nią przynajmniej tak przeraźliwie aktywnie – powiedziałam z niesmakiem.
– Nie zajmuję się nią przeraźliwie aktywnie. Zachowuję się w stosunku do niej tak samo jak w stosunku do każdego.
Zirytował mnie na nowo.
– Ale nie rozdziewasz z płaszcza staruszka z końca korytarza! I staruszek nie łypie na ciebie uwodzicielskim oczkiem! Nie wdzięczy się porozumiewawczo, nie upuszcza ci paczuszek pod nogami, nie majta rączką pod nosem, nie czeka z obiadkiem i kolacyjką, aż ty zejdziesz! Ani razu nie widziałam, żebyś staruszkowi zapalał fajeczkę…!
– Dostałbym pewnie tą fajeczką po łbie…
– Ciekawe, którą z nas byś ratował, gdybyśmy razem wpadły do wody! Typowa okazja, żeby o to spytać! Pewnie ją, przez uprzejmość…
– Ona wygląda na to, że umie pływać…
– Ja za to umiem wiosłować! A gdyby nie umiała, to co?!
– Zdaje się, że jestem obiektem klasycznej sceny zazdrości?
– Jak to, dopiero teraz to zauważyłeś? Cóż za refleks!…
– Dobrze, nie będę się nią zajmował. Jeśli jej coś upadnie, celnym kopem usunę to pod przeciwległą ścianę, drwiąco przy tym rechocząc.
– Mam nadzieję, że będzie to surowe jajko – powiedziałam mściwie i wreszcie przestałam się wygłupiać. Myśl o kopaniu surowego jajka usatysfakcjonowała mnie dostatecznie.
Cała awantura okazała się niepotrzebna, bo nazajutrz dziewczyna zniknęła. Nie znaczy to, że ktoś ją porwał albo że przepadła jakoś tajemniczo, po prostu wyniosła się ze swojego pokoju, w którym zamieszkał ktoś inny. Doznałam ulgi przemieszanej z niezadowoleniem z siebie i postarałam się o niej zapomnieć.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że wylęgły się nowe problemy. Nocne życie na ulicy pod Grand Hotelem przybrało rozmiary nie do zniesienia i grzmiało tak, jakby się tam odbywał co najmniej start do rajdu Monte Kalwaria. Mnie to specjalnie nie przeszkadzało, bo sen mam, chwała Bogu, kamienny i jeśli już zasnę, trzeba trzęsienia ziemi, żeby mnie obudzić, ale Marek prawie całkowicie przestał sypiać. Zrobił się nieco rozdrażniony, opanowywał to rozdrażnienie, niemniej jednak dawało się zauważyć. Zanim zdążyłam się zastanowić, co z tym fantem zrobić, spadł na mnie następny kłopot, mianowicie dostałam pocztą korektę aktualnego maszynopisu. Przez aferę państwa Maciejaków skandalicznie zaniedbałam sprawy zawodowe, wyjeżdżając do Sopotu jednakże zdążyłam się umówić przez telefon, że ów maszynopis zostanie mi we właściwej chwili dosłany, możliwie szybko wprowadzę w nim pożądane zmiany i czym prędzej odeślę, w razie spóźnienia bowiem stanie mu się coś złego, wyleci z planu czy coś w tym rodzaju. Pojawiła się przede mną perspektywa dwóch, może trzech dni wytężonej pracy i zgłupiałam z tego do reszty.
Sama wysunęłam propozycję, żeby Marek na te trzy dni przeniósł się może do Grand Hotelu, co przy okazji pozwoli mu się wyspać, pełna obaw, jak też on to przyjmie. Mężczyźni mają na ogół dziwną awersję do ustępstw na rzecz pracy zawodowej ukochanych kobiet. Ku mojej wielkiej uldze przyjął to w sposób naturalny, przyznając, że też o tym myślał i rozwiązanie uważa za jedyne rozsądne. Aż dziw bierze, jak dokładnie wyleciało mi z głowy, że nigdy w życiu żadne przejawy rozsądku nie wyszły mi na dobre.