Dziwa zachowywała się skandalicznie. Obchodziła się z nim jak ze swoją własnością, kładła mu rączkę na rękawie, pociągała go ku wystawom, omal że nie turlała mu się łbem po łonie, lśniła uwodzicielskim, triumfującym blaskiem. On się temu poddawał z tą przedwojenną galanterią, robiącą wiadomo jakie wrażenie.
W mgnieniu oka trzasnęła mnie wielka cholera. Druga część energicznie wykopała z pola bitwy pierwszą. Wróciłam pod Grand Hotel i pchana nie wiadomo czym, z wściekłości niezdolna do myślenia, weszłam do recepcji, gdzie na moje pytanie odpowiedziano uprzejmie i wyczerpująco.
Wolne, pojedyncze pokoje od strony morza były przez cały czas. Od jesieni nie zabrakło ani razu, z wyjątkiem okresu zjazdu hodowców zwierząt futerkowych, czy czegoś takiego, przez dziesięć dni w styczniu. Teraz był maj. Zabraknie dopiero w połowie czerwca.
Wyraźnie uczułam lęgnące mi się wewnątrz jakieś komplikacje fizjologiczne. Przytomnie pomyślałam, że należy je opanować. Udałam się do własnego pokoju, zmieniłam pantofle na gumiaki, włożyłam na głowę szal i wyszłam na plażę. Tylko bezpośrednia bliskość morza mogła mi pozwolić odzyskać coś w rodzaju równowagi.
W pobliżu Gdyni morze odpracowało swoje o tyle, że udało mi się zacząć myśleć. Podstawową kwestię rozstrzygnęłam od razu. Tyle razy w życiu bywałam uwielbiana, kantowana i porzucana, tak różnych uczuć byłam przedmiotem i świadkiem, tyle razy analizowałam je sobie z zainteresowaniem, że doprawdy jakaś wiedza w tej dziedzinie musiała we mnie pozostać! Rzecz była niby jasna, ale tyłka pozornie. Z jednej strony wyraźnie porzucał mnie dla obrzydliwej wampirzycy, łżąc bez żadnego opamiętania, z drugiej jednakże równie wyraźnie zależało mu na mnie nadal, kto wie, czy nie coraz bardziej. Wydawało się to dość niepojęte. Wzięłam pod uwagę to jego wersalskie dobre wychowanie i złośliwość losu, dołożyłam nachalność dziwy i wyszło mi, że to ona zamówiła mu pokój z przeciwnej strony. Nie grało…
Zawróciłam w kierunku Sopotu. Pogoda się zepsuła, wzmógł się wicher, niebo zakryły czarne chmury, coś jakby mżyło i cała aura zrobiła się bardziej podobna do lutego niż do początków maja. Zmarzłam beznadziejnie. Dotarłam do Grandu w stanie, który kategorycznie wykluczał tak wzięcie do ust kolacji, jak i zmrużenie oka w nocy. Miałam dość tych kretyńskich rozważań, postanowiłam rozmówić się z nim natychmiast. Albo przełamie się i będzie dla niej nieuprzejmy, albo precz ze mną!
Na schodach Grand Hotelu uświadomiłam sobie, jak wyglądam. Rozczochrane kołtuny zwisały mi spod szala na twarz, nos lśnił czerwonym, rażącym w oczy blaskiem, gdzieniegdzie prawdopodobnie byłam sina albo zgoła zielona. Nie tak powinno się prezentować w czasie zasadniczej rozmowy z ukochanym mężczyzną! Grzebień i puderniczkę miałam przy sobie w torebce, mogłam bez przeszkód dokonać korekty urody. Bez namysłu skręciłam do damskiej toalety na pierwszym piętrze, nie zastanowiwszy się nawet, że mogłabym spotkać tę obmierzłą kreaturę.
Dzięki gumiakom poruszałam się bezszelestnie, w ogóle nie było mnie słychać. Toaleta była w stanie remontu, ale lustro wisiało. Z wściekłością zaczęłam rozszarpywać skłębiony kołtun na głowie, kiedy nagle dobiegły mnie jakieś dźwięki. Ludzkie głosy. Przez chwilę nie rozumiałam, skąd pochodzą i dlaczego je słyszę, w końcu Grand Hotel jest przedwojenny, doskonale izolowany akustycznie i znikąd nic nie powinno dobiegać. Poniechałam kołtuna, mimo woli zastanawiając się nad zjawiskiem, po czym nagle doznałam straszliwego wstrząsu. Poznałam głos Marka…!
I równocześnie pojęłam przyczynę. Rura kanalizacyjna była odkuta, płyta pilśniowa, izolująca ją od strony pokoju, częściowo wydłubana, ścianka na pół cegły za nią miała dziurę, przez którą dźwięki dobiegały wyraźnie. Za tą dziurą zaś, pamiętałam to, znajdował się pokój dziwy!
Zamarłam, schylona przy dziurce, z grzebieniem w kołtunach, z szaleństwem w duszy, a to coś, co eksplodowało mi wewnątrz, omal mnie z miejsca nie zadusiło.
Marek był u niej, jak byk. Rozmawiali chyba tuż przy tej ścianie, dokładnie na wysokości mojego ucha i znając umeblowanie pomieszczeń domyśliłam się, że siedzą na wersalce. Siedzą, chwała Bogu…!
– Dlaczego? – szeptała odrażająca harpia rozgorączkowanym głosem. – Dlaczego?… Wiem, domyślam się, narzucam ci się chyba…?
A jak ci się zdaje, ty nachalna ropucho? Pewnie, że mu się narzucasz…
– Nie wierzę, że mnie nie chcesz – szemrała kuszącym, namiętnym szeptem i omal nie wyrżnęłam łbem w tę rurę, bo w oczach mi się zaćmiło. – Czy mam jeszcze wyraźniej okazać, jak mi się podobasz?…
A jak mu niby okazała do tej pory…?!!!
Szeptała dalej uwodzicielsko, aż się niedobrze robiło, mizdrząc się w sposób całkowicie jednoznaczny, kamień by uległ i pomyślałam sobie, że jeśli szlag mnie tu trafi za chwilę, to śmierć, zważywszy miejsce, będę miała antyromantyczną. Ile czasu ona tak może, on już wie, już rozumie, wół by zrozumiał…
– Przestań! – powiedział nagle Marek dziwnym, zdenerwowanym głosem i aż podskoczyłam, zaplątując się włosami w jakiś zadzior wykutej w cegle bruzdy. Przez chwilę panowało tam niezrozumiałe milczenie. W gardle zaczai mnie dławić globus jak dynia.
Sądząc z dźwięków, bezczelna hetera zdenerwowała się i przeraziła.
– Dlaczego…? Boże! Co ci się stało? Co się stało, powiedz…!
Co mu się, o rany boskie, miało nagle stać?! Nie umarł przecież z wrażenia! Szarpie nim amok na tle dziwy i ukąsiły go wyrzuty sumienia…? Coś tam się działo, wyraźnie usłyszałam, jak skrzypnęły sprężyny wersalki, rzuciła się na niego chyba, nic innego…
– Daj spokój – powiedział nagle Marek posępnie, dramatycznie i grobowo. – Nie. Nie chciałem ci tego mówić, po co poruszać tę sprawę… To jest moja osobista tragedia…
Jaka znowu tragedia, do diabła?! Co to ma być, ta tragedia, ja czy co…?! Dziwa nie popuściła.
– Jaka tragedia? Jak to…,?! Nie, nie możesz teraz milczeć, musisz mi powiedzieć, musisz! Co to znaczy?!
Znów nastąpiła tam chwila straszliwego milczenia. Wstrzymałam oddech, wstrzymując także na razie pracę umysłu. -
– Mój stan zdrowia… – zaczął Marek cicho, z wahaniem, tonem, który pasował do niego jak pięść do nosa. – Widzisz, ja… Trudno, powinnaś to wiedzieć. Ja jestem impotentem. Od wielu lat…
Nie wiem, jak dziwa, ale ja zbaraniałam gruntownie. Impotentem…! Na litość boską…!!!
Albo ktoś z nas zwariował, on lub też ja, albo coś tu okropnie, przeraźliwie nie gra. Co mu do łba strzeliło, mówić taki idiotyzm…? Przez oszołomiony umysł przeleciało mi przypuszczenie, że może przeoczył fakt wyzdrowienia, potem zaś nagle pojęłam, że przecież coś w tym jest…
Dziwa wydała stłumiony okrzyk, następnie milczała chwilę, starając się zapewne ukryć rozczarowanie. Ze swej strony starałam się opanować chęć żywiołowej reakcji.
– No tak, teraz rozumiem… – powiedziała chłodno i nagle zmieniła ton. – Słuchaj… Nie, to potworne! Czy ty byłeś u lekarza? Próbowałeś się leczyć?
– Kiedyś… Potem zrezygnowałem. Nie wierzę w możliwość wyleczenia…
– Ależ, jak mogłeś…!?
Pokiwałam sobie głową, starannie uważając, żeby nie walnąć nią w rurę. Kretyństwo sytuacji przechodziło ludzkie pojęcie. Zrozumieć z tego nie mogłam nic kompletnie, jasne było, że nie chce tej harpii, ale to w takim razie po diabła się z nią zadaje?! Spodobała mu się z nagła rola łzawego idioty? Postanowił zrobić z niej konkursowego balona? Proszę bardzo, taką chęć z przyjemnością popieram, ale nie sposób przecież uwierzyć, że tylko o to mogło mu chodzić!
Harpia czyniła szaleńcze wysiłki, starając się przekonać go, że niesłusznie stracił nadzieje, i namówić na lekarza. Oświadczyła, że ma znajomości w tych sferach, jej ojciec jest lekarzem, znajdzie mu najlepszych specjalistów, w razie potrzeby wyśle za granicę, technika i medycyna poszły naprzód, mogą dokonać cudu!… Marek protestował coraz słabiej. Doszło w końcu do tego, że obiecał jej udać się na badania najpierw w Gdańsku, a potem w Warszawie. Zaczęło mnie ciekawić, jak też zamierza spełniać te obietnice…
Przy okazji dowiedziałam się paru drobnostek o sobie. Dziwa nie chciała być nietaktowna, ale interesowało ją, jak to w takim razie jest z tą panią, którą widziała przy jego boku naprzeciwko i jak też pani znosi ową impotencję. Sama byłam zaciekawiona. Okazało się, że jestem osobą niesłychanie uduchowioną, zgoła ciałem astralnym, z awersją do seksu i wcale mi na tym nie zależy. Dziwa pozwoliła sobie zaprezentować uprzejme politowanie, z którym dość chętnie się zgodziłam.
Zrezygnowałam z zaplanowanej zasadniczej rozmowy, opuściłam czarowne miejsce na pierwszy sygnał zakończenia jego wizyty, pognałam biegiem do swojego pokoju i dopiero teraz zaczęłam mieć o czym myśleć! Cała impreza zrobiła się do reszty niepojęta.