Telefon znalazłam od razu, na półeczce za stosem czasopism. Słusznie wydawało mi się, że stoi gdzieś nisko. Książka telefoniczna leżała obok, zawahałam się, co robić najpierw, i usłyszałam, że mąż zbiega ze schodów. Pojawił się w progu, zatrzymał się gwałtownie, spojrzał na mnie zaskoczony i poprawił okulary. Telefon dzwonił jak wściekły.
– Na co czekasz? – spytał mąż podejrzliwie. – Odbierz to!
Jeszcze czego! W jego obecności…?!
– Sam odbierz – odparłam wrogo, dostrzegając w tym najlepsze wyjście z sytuacji.
– Wykluczone! To na pewno do ciebie! Ja… tego… Życzę sobie posłuchać tej rozmowy!
Cofnął się nawet o krok do holu, prezentując tym niezłomny zamiar nieodbierania telefonu samemu. Chciałam zaprotestować, ale przenikliwy dźwięk okropnie mnie denerwował. Nie kryjąc wstrętu i odrazy podniosłam słuchawkę.
– Halo! – powiedział ktoś tam. – Dzień dobry pani, tu Wiktorczak. Zastałem męża?
Wiktorczak, stawiający sprawę tak jasno i zrozumiale, od razu wydał mi się sympatyczny. Doznałam niejakiej ulgi.
– Wiktorczak do ciebie – wysyczałam z satysfakcją, zasłaniając ręką mikrofon. – Tak, proszę bardzo, już podchodzi – dodałam do Wiktorczaka.
Na twarzy przyglądającego mi się pilnie męża wyraźnie mignął nagły popłoch. Zawahał się, otworzył usta, nic nie powiedział, z niechęcią podszedł i ujął słuchawkę. Wyglądało na to, że ten Wiktorczak jest mu jakoś bardzo nie na rękę. Stał z tą słuchawką i patrzył na mnie chyba z nie mniejszym obrzydzeniem niż ja na niego. Widać było, że ' czeka z rozpoczęciem rozmowy, aż wyjdę z pokoju. Gdzieś tam, na marginesie umysłu, coś mi się nagle zalęgło, uderzyła mnie dziwna zbieżność naszych pragnień. Ja też na jego miejscu czekałabym, aż on wyjdzie z pokoju…
Nie zależało mi na jego konwersacji z Wiktorczakiem, zabrałam mu sprzed nosa książkę telefoniczną i zachłannie rzuciłam się na nią w kuchni. W chwili kiedy znalazłam na kopy Maciejaków i szukałam właściwego, mąż pojawił się znowu, wtykając głowę w drzwi. Najwidoczniej zaczynał mnie natrętnie prześladować.
– Słuchaj… – zaczął niespokojnie i nagle urwał. Przyjrzał mi się nieufnie i jakby z rozterką, wskutek czego w środku zrobiło mi się niewyraźnie. Zaniepokoiłam się, czy nii się przypadkiem pieprzyk nie rozmazał.
– Słuchaj… – powtórzył. – Czego szukasz?
– Pralni pierza – odparłam bez namysłu, pamiętna swego prawa do dziwactw.
– Pralni czego…?!
– Pierza. Takie białe, z ptaków.
– A… Po diabła ci pralnia pierza?
– Do prania. Pierze się pierze, jak jest brudne.
– A…!
Konsternacja męża była wyraźnie widoczna. Przez chwilę patrzył na mnie niepewnie, po czym nagle ocknął się, jakby przypomniał sobie, po co przyszedł. Nie po informacjeo pralni pierza, to pewne.
– Słuchaj, kiedy ty to skończysz? – spytał pośpiesznie.
Środek zdrętwiał mi na nowo w mgnieniu oka. Nie miałam pojęcia, o co mu chodzi. Kiedy skończę szukać pralni pierza…?
– Które kiedy skończę? – spytałam nieufnie, z wysiłkiem usuwając z głosu akcenty paniki.
– Ten wzór, który teraz robisz. Wiktorczak mówi… To znaczy, on już na niego czeka.
Konsternacja stała się teraz moim udziałem. Szablon mogłam skończyć w ciągu trzech godzin. Zamierzałam go robić trzy tygodnie. Jeśli go skończę, co, na litość boską, będzie z następnym wzorem? Skąd mu wezmę nowy projekt? Świadomość tego, że absolutnie nie wolno mi go samej stworzyć, uderzyła mnie nagle jak obuchem i ogłuszyła ostatecznie. Patrzyłam na tego obrzydliwego człowieka i patrzyłam, i głos nie chciał się ze mnie wydobyć.
– A… potem?… – spytałam w końcu bardzo ostrożnie.
– Co potem?
– Następny wzór? Masz jakiś wybrany?
Mąż wydawał się kompletnie zdezorientowany. Mignęło mi w głowie, że jednak nie ma siły, to jest właśnie ta pierwsza okazja, przy której szachrajstwo musi się wykryć. Środek zdrętwiał mi wręcz rozpaczliwie.
– No, jak to… – powiedział mąż bezradnie, patrząc na mnie osłupiałym wzrokiem. – Przecież są… tego… trzy wybrane. W tej tam… w szufladzie. Sama schowałaś.
Matko Boska, sama schowałam… W jakiej szufladzie, gdzie ja mam tego szukać…?! Może zgubiłam? Też niedobrze, razem z szufladą zgubiłam, czy jak…?
– Ja z tym Wiktorczakiem muszę załatwić – powiedział mąż nerwowo. – To kiedy skończysz?
Popłoch nie pozwalał mi się zastanowić. Wola boska, co będzie, to będzie!
– Jutro – odparłam za wszelką cenę chcąc się go na razie pozbyć. – Po obiedzie.
Wetknięta w drzwi głowa wykonała zamaszyste kiwnięcie i mąż znikł mi z oczu. Czułam się tak, jakbym cudem uszła z życiem ze zderzenia pociągów, i siedziałam nad tą książką telefoniczną, usiłując ochłonąć. Pan Palanowski gwarantował brak kontaktów… Jakim sposobem ten półgłówek nie zorientował się jeszcze, że nie jestem jego parszywą Basieńką?! Patrzy na mnie z bliska, rozmawia, ślepy jest chyba i niedorozwinięty…
Podniesiona nieco na duchu oczywistym zidioceniem tego bęc wała wróciłam do książki telefonicznej i znalazłam, co trzeba. Mąż miał na imię Roman. Roman Maciejak, magister chemii. Istniała wprawdzie możliwość, że Basieńką zwraca się do niego per Dziubdziusiu, Rybciu, Kotku, czy jakkolwiek inaczej, ale w stanie wojny mogłam nie brać tego pod uwagę. Żadnych pieszczotliwych zdrobnień, Roman i koniec!
– Barbaro – rzekł nagle sucho małżonek, kiedy odniósłszy na miejsce książkę telefoniczną, zamierzałam opuścić kalany jego obecnością pokój. Odwróciłam się i spojrzałam na niego wyłącznie dlatego, że w ogóle wydał z siebie jakiś dźwięk, nawet mi bowiem w głowie nie zaświtało, że ta Barbara to ja.
Mąż zrobił się nagle jakiś niepewny i niespokojny.
– Słuchaj… Musisz mi napisać list. Na maszynie. Podyktuję ci.
Skamieniałam w drzwiach. Owszem, była mowa, że Basieńką załatwia jego korespondencję, pan Palanowski uprzedzał, nastawiłam się, jeden tylko drobiazg został przeoczony. Mianowicie miejsce pobytu maszyny do pisania. Przeszukiwałam już ten dom, znalazłam cukier, znalazłam imię, znalazłam nawet brakujące garnki i sól, notabene w wazie do zupy, ale maszyna nigdzie nie wpadła mi w oko. Co, do pioruna, mam teraz zrobić?…
Nagle spłynęło na mnie natchnienie.
– Proszę cię bardzo – powiedziałam lodowatym głosem. – Wieczorem, jak wrócę ze spaceru. Przez ten czas bądź uprzejmy przygotować maszynę i papier.
– A dobrze, to jak wrócisz – zgodził się mąż skwapliwie. – Może być, nie wracaj za późno.
Spełniłam jego życzenie o tyle, że nie przedłużyłam przechadzki w stopniu rażącym. Widok, jaki zastałam po powrocie, podziałał uspokajająco. Na niskim stole w pokoju stała maszyna, obok leżał papier, mąż szukał czegoś w kobylastej machinie, zajmującej całą ścianę, będącej równocześnie kredensem, biblioteczką, regałem i szafą. Oprócz niej znajdowało się tam jeszcze kilka mebli dobranych dość osobliwie, między innymi staroświecki sekretarzyk z milionem szufladek i drzwiczek.
Weszłam na górę zmienić odzież i schodząc znów na dół usłyszałam jak coś tam w owym pokoju gruchnęło brzęcząco. Zaciekawiło mnie to. Zdążyłam pomyśleć, że pewnie mąż, nie mogąc się na mnie doczekać, w zdenerwowaniu rozbił maszynę do pisania, po czym ujrzałam oryginalne pobojowisko.
Największa szuflada sekretarzyka leżała na podłodze, wokół niej poniewierały się rozsypane, również zabytkowe, srebrne łyżki, noże, widelce, jedne w opakowaniu, drugie luzem, wśród tego Sezamu zaś klęczał pan domu, okropnie zdenerwowany, zbierając wszystko pośpiesznie i upychając z powrotem. Zdumiewająco dużo sztućców mieściło się w tej jednej, niewielkiej szufladzie.
– Zapomniałem o tej urwanej listwie – mruknął wyjaśniająco, nie patrząc na mnie.
Nie zwracałam na niego uwagi, rzuciłam się do maszyny, żeby sprawdzić, co to za typ. Głupio byłoby szukać przecinka, nawiasu, i wykrzyknika po całej klawiaturze, którą podobno posługuję się na co dzień. Z najwyższą ulgą ujrzałam starą Olivetti, a zatem to co przypadkiem znałam najlepiej.
Mąż wylazł spod fotela, z dużym trudem wsunął szufladkę na miejsce, po czym, chodząc po pokoju, drapiąc się po głowie i poprawiając okulary, podyktował mi trzy listy treści niejako urzędowej. Zdziwiło mnie trochę, że we wszystkich przesuwał terminy z marca na kwiecień i odmawiał przyjęcia zamówień, nie dostrzegłam w warsztacie atmosfery pośpiechu, ale nie zaprzątałam sobie tym głowy, zajęta obmyślaniem chytrego podstępu, dzięki któremu mogłabym poznać miejsce ukrycia tej cholernej maszyny' do pisania. Zaadresowałam koperty, założyłam przykrywę, wyszłam do kuchni, zapaliłam światło, po czym na palcach wróciłam do holu i ukryłam się za klatką schodową. W razie czego mogłam uciec do piwnicy. Przeraźliwie skrzypiące drzwi były otwarte i miałam doskonały widok.