Выбрать главу

Znów zaległa cisza.

– Myślisz, że to coś znaczy? – odezwał się Ahlberg.

– Nie wiem – przyznał Martin Beck. – Może. W każdym razie odwaliłeś kawał dobrej roboty.

– Gdyby ci, którzy weszli na pokład, przybili do Göteborga, zapomnij o dobrej robocie. – W jego głosie pobrzmiewało rozczarowanie, przemieszane ze skrywaną satysfakcją. – Musimy wszystko dokładnie sprawdzić.

– Jasne.

– No to cześć!

– Cześć! Odezwę się.

Martin Beck stał przez chwilę ze słuchawką w dłoni, po czym zmarszczył czoło, jak lunatyk przemaszerował przez duży pokój, postawił telefon i wrócił za biurko, do modelu statku, ostrożnie zamknąwszy za sobą drzwi. Podniósł prawą dłoń do sztagu bezan-masztu i natychmiast ją opuścił.

Siedział tak co najmniej godzinę, dopóki małżonka nie zagoniła go do łóżka.

Rozdział 8

– Nie da się ukryć, że nie tryskasz zdrowiem – zauważył Kollberg.

Martin Beck czuł się podle. Miał katar, bolały go uszy i gardło, rzęziło w oskrzelach. Przeziębienie planowo wchodziło w najbardziej dokuczliwą fazę. Mimo to z rozmysłem je bojkotował, siedząc w pracy. Głównie zależało mu na uniknięciu niebywale troskliwej opieki, jaką niechybnie musiałby znosić, gdyby został w łóżku. Odkąd dzieci wyrosły, małżonka z hałaśliwym zapałem i maniakalną nadgorliwością postanowiła wczuć się w rolę pielęgniarki i jego regularne nawroty grypy stały się dla niej równie wielkim wydarzeniem jak urodziny i święta.

Poza tym z jakiegoś powodu sumienie nie pozwalało mu zostać w domu.

– Po co tu siedzisz w takim stanie?

– Nic mi nie jest.

– Niepotrzebnie tyle myślisz o tej sprawie. Nie pierwszy raz nam się nie udało. I nie ostatni. Dobrze o tym wiesz. Nic nam od tego nie ubędzie ani nie przybędzie. Dobry gliniarz. Czy to w ogóle ma jakieś znaczenie?

– Nie o tym myślę.

– Przestań medytować. To źle wpływa na moralność.

– Na moralność?

– Sam pomyśl, ile głupot przychodzi człowiekowi do głowy, kiedy ma za dużo czasu. Medytacja jest matką braku skuteczności – powiedział Kollberg i wyszedł z pokoju.

Tego dnia nic się nie działo. Martin Beck nudził się, kichał, odkrztuszał flegmę, odwalał szare, rutynowe obowiązki. Dwa razy zadzwonił do Motali, przede wszystkim po to, żeby pocieszyć Ahlberga, który doszedł do wniosku, że jego odkrycie jest niewiele warte, dopóki nie uda się go powiązać ze zwłokami w basenie śluzy.

– Wydaje mi się, że łatwo nadać czemuś przesadne znaczenie, kiedy się tyle czasu haruje jak wół bez żadnego rezultatu.

Ahlberg sprawiał wrażenie przegranego i skruszonego. Powiedział to przejmująco.

Zaginiona dziewczyna z Rängu wciąż się nie odnalazła. Ale to go nie martwiło. Miała sto pięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, tlenione włosy i czesała się jak Bardotka.

O piątej pojechał taksówką do domu. Wysiadł przy stacji metra i ostatni odcinek pokonał pieszo, żeby uniknąć wykańczającej dyskusji o pieniądzach, która by się z pewnością rozpętała, gdyby małżonka przypadkiem zobaczyła go w taksówce.

Nie mógł jeść, wlał w siebie tylko kubek naparu z rumianku. Na wszelki wypadek, żeby go na dokładkę nie rozbolał brzuch. Potem się położył i prawie natychmiast zasnął.

Następnego dnia rano czuł się nieco lepiej. Że stoickim spokojem wypił gorącą wodę z miodem i zjadł sucharka. Rozmowa na temat jego stanu zdrowia i absurdalnych wymagań państwowego urzędu wobec swoich pracowników trochę się przeciągnęła, dlatego dotarł do Kristinebergu dopiero kwadrans po dziesiątej.

Na biurku leżał telegram.

Minutę później Martin Beck po raz pierwszy od ośmiu lat służby przekroczył próg gabinetu szefa, nie pukając do drzwi i lekceważąc czerwoną lampkę, która świadczyła o tym, że przełożony jest zajęty.

Wszędobylski Kollberg przysiadł na biurku i studiował plan jakiegoś mieszkania. Hammar był tam gdzie zawsze, na krześle, i wspierał głowę na rękach. Obaj spojrzeli na niego zdumieni.

– Dostałem telegram od Kafki.

– To cholernie śmieszny początek dnia – zauważył Kollberg.

– Tak się nazywa. Kryminalny z Lincoln w Ameryce. Zidentyfikował kobietę z Motali.

– Telegraficznie? – zdziwił się Hammar.

– Na to wygląda.

Martin Beck położył telegram na biurku, żeby wszyscy mogli przeczytać.

THAT’S OUR GIRL. ALL RIGHT. ROSEANNA MCGRAW, 27, LIBRARIAN. EXCHANGE OF FURTHER INFORMATIONS NECESSARY AS SOON AS POSSIBLE.

KAFKA, HOMICIDE.

– Roseanna McGraw – powiedział Hammar. – Bibliotekarka. Tego nie przewidzieliście. Lat dwadzieścia siedem. Szybka wymiana informacji i tak dalej…

– Miałem swoją teorię – przyznał Kollberg. – Myślałem, że ona była z Mjölby. Gdzie jest Lincoln?

– W Nebrasce, chyba gdzieś pośrodku – wyjaśnił Martin Beck. Hammar jeszcze raz przeczytał wiadomość.

– No to do roboty. Teraz to wygląda trochę lepiej. Ale jakim cudem znalazła się w Motali? – Zwrócił telegram Martinowi Beckowi. – Na pewno dowiemy się czegoś więcej z listu.

– To dla nas aż nadto – powiedział Kollberg. – Nie jesteśmy rozpuszczeni.

– Dobrze, dobrze, ale ty i ja mamy tu jeszcze coś do załatwienia.

Martin Beck wrócił do siebie. Chwilowe uczucie triumfu zaczęło się ulatniać. Trzy miesiące zajęło im zdobycie informacji, którą w dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto, mieli zwykle od ręki. Teraz pozostawało to, co najważniejsze.

Ambasada i komendant wojewódzki mogli poczekać. Martin Beck przysunął do siebie telefon i zadzwonił do Motali.

– Słucham – odezwał się Ahlberg.

– Znamy jej tożsamość.

– Na pewno?

– Raczej tak.

Ahlberg milczał.

– To Amerykanka z Lincoln w Nebrasce. Notujesz?

– Jasne.

– Nazywa się Roseanna McGraw. Literuję: Rudolf, Olof, Sigurd, Erik, Adam, Niklas, Niklas, Adam – i nazwisko: Martin, Cesar, Gustav, Rudolf, Adam, Wilhelm. Masz to?

– Yes.

– Miała dwadzieścia siedem lat, była bibliotekarką. Tyle wiem.

– Jak ci się to udało?

– Rutyna. Zaczęli jej poszukiwać. Nie przez Interpol, tylko przez ambasadę.

– Statek – powiedział Ahlberg.

– Co?

– Statek. Gdzie mógłby się bawić amerykański turysta, jak nie na jakimś statku. Albo na jachcie. Trochę tu tego pływa.

– Może nie była turystką.

– Racja. Od razu zabieram się do roboty. W ciągu dwudziestu czterech godzin dowiem się, czy znała kogoś w mieście albo czy tu mieszkała.

– Dobrze. Odezwę się, jak tylko będę miał więcej wiadomości.

Martin Beck zakończył rozmowę, kichając Ahlbergowi w ucho. Chciał go przeprosić, ale ten już się rozłączył.

Mimo bólu głowy, który nie ustępował, i zatkanych uszu czuł się świetnie. Jak długodystansowiec na sekundę przed startem. Niepokoiły go tylko dwie rzeczy. Morderca miał nad nim trzymiesięczną przewagę i nie było wiadomo, którędy pobiegł.

Niepewność i znaki zapytania nie przeszkodziły mu w zaplanowaniu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin śledztwa, o którym mógł powiedzieć, że przyniesie określone rezultaty. To równie oczywiste jak piasek przesypujący się w klepsydrze.

Od trzech miesięcy praktycznie o niczym innym nie myślał. O chwili, kiedy dochodzenie ruszy z kopyta. Do tej pory błąkał się po bagnach w ciemnościach. Teraz wyczuł pod stopami pierwszą kępę trawy. Druga nie powinna być zbyt daleko.