Nie spodziewał się szybkich sukcesów. Gdyby Ahlberg się dowiedział, że kobieta z Lincoln pracowała w Motali, mieszkała u znajomych albo w ogóle tam przebywała, Martin Beck zdziwiłby się dużo bardziej, niż gdyby morderca wszedł do jego pokoju i położył na biurku niezbite dowody zbrodni.
Sporo sobie obiecywał po uzupełniających danych z USA. Myślał o najróżniejszych informacjach, które niebawem podeśle im kolega ze Stanów, i o uporczywym obstawaniu Ahlberga przy pozbawionej podstaw teorii, że kobieta przypłynęła statkiem. Logika podpowiadała, że ciało wyrzucono do wody z samochodu. Samochód był nowym bożkiem; spełniał większość funkcji, służył także do nielegalnego transportu zwłok.
Potem pomyślał o detektywie poruczniku Kafce. Ciekawe, jak wygląda i czy komisariat, w którym pracuje, jest taki sam jak na amerykańskich filmach.
Zastanawiał się, która teraz może być godzina w Lincoln, gdzie mieszkała ta kobieta, czyjej mieszkanie stoi puste, czy meble są przykryte białymi pokrowcami, czy w dusznym, ciężkim powietrzu unoszą się drobinki kurzu.
Uświadomił sobie, że jego wiedza geograficzna o Ameryce Północnej jest dość mglista.
Praktycznie nie mial pojęcia, gdzie leży Lincoln, a Nebraska była tylko jedną z wielu pustych nazw. Po lunchu poszedł do biblioteki i przyjrzał się mapie świata. Bez trudu odszukał Lincoln. Miasto rzeczywiście znajdowało się pośrodku stanu i pośrodku USA. Przypuszczalnie było duże, ale nie mógł tego sprawdzić, bo nie mieli żadnych książek z danymi o amerykańskich miastach. Za pomocą kieszonkowego kalendarzyka obliczył różnicę czasu. Siedem godzin. W Sztokholmie była wpół do trzeciej po południu, a w Lincoln wpół do ósmej rano. Pewnie Kafka leżał w łóżku i czytał poranną gazetę.
Postał jeszcze chwilę przed mapą, dotknął palcem czarnej kropki wielkości łebka od szpilki w południowo-wschodniej części stanu Nebraska, obok 100° W od Greenwich, i mruknął do siebie:
– Roseanna McGraw.
Powtórzył jej imię i nazwisko kilka razy, jakby chciał je sobie raz na zawsze zakarbować. Kiedy wrócił, Kollberg siedział na krześle przy biurku i łączył jego spinacze w niekończący się łańcuszek.
Zanim któryś z nich zdążył się odezwać, zadzwonił telefon.
– Tu centrala. Za trzydzieści minut będzie rozmowa ze Stanami Zjednoczonymi. Będziecie mogli odebrać?
Detektyw porucznik Elmer B. Kafka jednak nie leży w łóżku i nie czyta porannej gazety. To był pochopny wniosek.
– Z Ameryki! Ja cię kręcę – powiedział Kollberg.
Telefon zadzwonił trzy kwadranse później. Najpierw coś szumiało i mnóstwo telefonistek mówiło jednocześnie, potem dał się słyszeć zdumiewająco czysty, wyraźny głos.
– Yeah, Kafka speaking. That’s you, Mr Beck?
– Yes.
– You got my wire?
– Yes. Thank you.
– It’s all clear, isn’t it?
– Is there not any doubt about that it is the right women?
– Mówisz jak rodowity Amerykanin – zauważył Kollberg.
– Nope, sir, that’s Roseanna all right. I got her identified in less than one hour – thanks to your excellent description. I even double-checked it. Gave it to her girlfriend and that ex-boyfriend of hers down in Omaha. Both were quite sure. All the same, I’ve mailed photographs and some other stuff for you.
– When did she leave home?
– Beginning of May. Her idea was to spend about two months in Europę. It was her first trip abroad. As far as I know she was travelling alone.
– Do you know anything about her plans?
– Not very much. In fact no one here does. I can give you one clue. She wrote a post-card from Norway to her girlfriend, telling that she was to stay one week in Sweden, then proceeding to Copenhagen.
– Did she not write anything more?
– Well, she said something about boarding a Swedish ship. For some sort of lake cruise trough the country or something like that. That point was not very clear.
Martin Beck wstrzymał oddech.
– Mr Beck, are you still there?
– Yes.
Na linii wystąpiły zakłócenia.
– I understand she was murdered! – wrzasnął Kafka. – Did you get the guy?
– Not yet.
– I can’t hear you.
– In a short tirne, I hope, not yet.
– You shot him?
– I did what? No, no, not shot…
– Yeah, I hear, you shot the bastard! – krzyknął mężczyzna po drugiej stronie Atlantyku. – That’s great. I’ll give that to the papers here.
– You are misunderstanding!!! – wydarł się Martin Beck.
Jak cichy szelest pośród szumów i świstów usłyszał ostatnie słowa Kafki:
– Yeah, I understand petfectly well. I’ve got your name all right. So long. You’ll be hearing from me. Well done, Martin.
Martin Beck odłożył słuchawkę. Stał podczas całej rozmowy. Ciężko dyszał, na czole perlił się pot.
– Coś ty wyprawiał? – odezwał się Kollberg. – Myślisz, że jesteśmy połączeni z Nebraską rurą głosową?
– Na końcu było nie najlepiej słychać. Sądził, że zastrzeliłem mordercę. Miał to podać do gazet.
– Wspaniale. Jutro będziesz tam bohaterem dnia. Pojutrze dostaniesz honorowe obywatelstwo, a na Wigilię przyślą ci klucz do bram miasta. Pozłacany. Martin Spluwa, mściciel z Bagarmossen. Chłopaki skonają ze śmiechu.
Martin Beck wysiąkał nos i otarł pot z czoła.
– Co jeszcze powiedział ten twój szeryf? A może wyłącznie cię chwalił?
– Chwalił przede wszystkim ciebie. Za charakterystykę. Powiedział, że jest rewelacyjna.
– Był pewien, że osoba się zgadza?
– Tak, zdecydowanie. Skontaktował się z jej przyjaciółką i jakimś byłym adoratorem.
– Co jeszcze?
– Wyszła z domu w połowie maja. Miała spędzić dwa miesiące w Europie. Był to jej pierwszy wyjazd poza granice kraju. Wysłała pocztówkę z Norwegii do swojej przyjaciółki i napisała, że będzie tu przez tydzień, a potem pojedzie do Kopenhagi. Powiedział, że wysłał kilka jej zdjęć i kilka innych rzeczy.
– Czy to wszystko?
Martin Beck podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Obgryzł paznokieć kciuka.
– Napisała na pocztówce, że wybiera się na wycieczkę łodzią. Coś w rodzaju rejsu po Szwecji po jeziorach i wodach śródlądowych…
Odwrócił się i spojrzał na kolegę. Kollberg już się nie uśmiechał, a z jego oczu zniknął drażniący wyraz. Po chwili powiedział bardzo powoli:
– A więc przypłynęła łodzią kanalową. Nasz przyjaciel w Motali miał rację.
– Na to wygląda – powiedział Martin Beck.
Rozdział 9
Martin Beck wziął głęboki oddech, wychodząc ze stacji metra. Podróż z zatłoczonymi wagonami metra sprawiła, że jak zwykle poczuł się lekko chory.
Powietrze było czyste i lekkie, a znad Bałtyku wiał nad miastem świeży wietrzyk. Przeszedł przez ulicę i kupił paczkę papierosów w sklepie tytoniowym. Poszedł w stronę mostu Skepps i zatrzymał się, zapalił papierosa i stanął, opierając się łokciami o poręcz mostu. Statek wycieczkowy z angielską banderą stał zakotwiczony przy molo w oddali. Nie mógł rozróżnić nazwy, ale domyślił się, że to „Devonia”. Grupa mew piszczała, walcząc o jakieś śmieci, które zostały wyrzucone za burtę. Stał przez chwilę patrząc na statek, a potem ruszył w stronę molo.
Dwóch ponuro wyglądających mężczyzn siedziało na stosie drewna. Pierwszy próbował zapalić niedopałek papierosa w drewnianej podstawce, a kiedy mu się to nie udało, drugi, którego ręce mniej się trzęsły, próbował mu pomóc. Martin Beck spojrzał na zegarek. Pięć minut do dziewiątej. Pewnie są spłukani, pomyślał, inaczej czekaliby pod drzwiami sklepu monopolowego o tej porze.