Minął „Bore II”, który był zacumowany przy molo załadunkowym, i stanął na krawężniku naprzeciwko hotelu Reisen. Minęło kilka minut, zanim udało mu się przedrzeć przez niekończący się sznur samochodów i przedostać na drugą stronę ulicy.
Listy pasażerów na rejs „Diany” w dniu 3 lipca nie było w biurze wysyłkowym łodzi kanałowej. Było w biurze w Göteborgu, ale obiecali wysłać je tak szybko, jak to możliwe. Jednak natychmiast podano mu listę załogi i pozostałego personelu. Wychodząc zabrał ze sobą kilka broszur, które przeczytał w drodze powrotnej do biura.
Kiedy przybył, Melander już siedział na krześle dla gości.
– Cześć – powiedział Martin Beck.
– Dzień dobry.
– Cuchnie ta twoja fajka, ale co tam, siedź, siedź i zatruwaj powietrze, proszę bardzo. A może masz do mnie jakąś sprawę?
– Od palenia fajki nie umiera się tak szybko na raka. Podobno najbardziej szkodliwe są papierosy marki Floryda. Tak słyszałem. A tak w ogóle to jestem na służbie.
– Sprawdź American Express, pocztę, czeki, telefony, kontakty, no, sam wiesz.
– Chyba wiem. Przypomnij mi, jak ona się nazywała.
Martin Beck napisał na kartce „Roseanna McGraw” i wręczył ją Melanderowi.
– Graw. Ładnie. Różne rzeczy się graweruje. Na przykład na nagrobkach – zauważył Melander. – Jak to się wymawia? „Gru”? Jak „grób”?
Kiedy wyszedł, Martin Beck otworzył okno. Było chłodno, wiatr strącał liście z drzew. Po chwili zamknął okno, powiesił marynarkę na oparciu krzesła i usiadł za biurkiem.
Podniósł słuchawkę i wybrał numer sekcji zagranicznej. Jeśli zameldowała się w hotelu, powinna być w ich rejestrze. Nawet bez meldunku muszą ją mieć. Odczekał swoje, zanim ktoś się odezwał, potem czekał kolejne dziesięć minut, zanim dziewczyna znalazła, co trzeba. Roseanna McGraw mieszkała w Gillet od trzydziestego czerwca do drugiego lipca.
– Proszę to przysłać – zaordynował Martin Beck. Rozłączył się, natychmiast zadzwonił po taksówkę i włożył marynarkę. Wsunął do kieszeni wyretuszowane zdjęcie Roseanny McGraw i wyszedł z pokoju. Dziesięć minut później wysiadł na Brunkebergstorg, zapłacił za kurs i pchnął przeszklone drzwi hotelu.
W recepcji, przy kontuarze, stało sześciu mężczyzn. W klapach marynarek mieli identyfikatory i mówili jeden przez drugiego. Recepcjonista z nieszczęśliwą miną raz po raz rozkładał ręce. Zapowiadało się na dłuższą wymianę zdań.
Martin Beck usiadł w fotelu w holu. Czekał, dopóki recepcjonista czegoś tam uczestnikom kongresu nie wyperswadował i nie odprowadził do windy.
Potem ze stoickim spokojem kartkował listę gości, znalazł nazwisko na końcu strony i odwrócił ją do Martina Becka. Wpisała się ładnymi, równymi wersalikami. „Miejsce urodzenia: DENVER, COL. US. Miejsca zamieszkania: LINCOLN, NEBR. Ostatnie miejsce zamieszkania: NEBR. US”.
Martin Beck przejrzał listę gości, którzy wpisali się przed i po trzydziestym czerwca. Przed Roseanną McGraw wpisało się aż ośmioro Amerykanów. Sześcioro podało ostatnie miejsce zamieszkania w USA. Pierwsza osoba, Phyllis, nazwisko nieczytelne, wpisała „Przylądek Północny, Szwecja”. Druga – „Przylądek Północny, Norwegia”.
– Czy to była jakaś wycieczka? – spytał Martin Beck.
– Chwileczkę. – Recepcjonista przechylił głowę. – Nie, nie pamiętam, ale to bardzo prawdopodobne. Czasami zatrzymują się u nas amerykańskie grupy Przyjeżdżają z Narviku pociągiem.
Martin Beck pokazał mu zdjęcie.
– Nie, niestety. – Recepcjonista pokręcił głową. – Mamy tylu gości…
Choć nikt jej nie rozpoznał, wizyta przy Brunkebergstorg coś dała. Teraz Martin Beck wiedział, gdzie mieszkała, widział jej wpis, obejrzał pokój. Drugiego lipca opuściła hotel. A co było potem? – powiedział do siebie. – Gdzie się podziała?
Pulsowało mu w rozpalonych skroniach, bolało go gardło. Ciekawe, czy mam wysoką gorączkę…
Mogła wsiąść na statek w Sztokholmie wieczorem, w przeddzień rejsu. W broszurze firmy żeglugowej przeczytał, że noc poprzedzającą podróż można było spędzić na pokładzie. Coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że Roseanna była na „Dianie”, choć w dalszym ciągu nic konkretnego na to nie wskazywało.
Gdzie jest Melander? – pomyślał, sięgając po telefon. Już chciał wybrać numer, kiedy usłyszał charakterystyczne stukanie do drzwi.
W progu stanął Melander.
– Nie – zaczął – American Express odpada. Nic z tych rzeczy. Nic o niej nie wiedzą. Jeśli nie masz nic przeciwko, pójdę teraz coś zjeść.
Martin Beck nie miał i Melander wyszedł.
Zadzwonił do Motali, ale nie zastał Ahlberga.
Ból głowy się nasilił. Po bezskutecznym poszukiwaniu proszków postanowił poprosić o parę sztuk Kollberga. W drzwiach do jego pokoju zaniósł się paskudnym kaszlem i przez dłuższą chwilę nie był w stanie wykrztusić ani słowa.
Kollberg przekrzywił głowę i popatrzył na niego ze współczuciem.
– Charczesz głośniej niż osiemnaście dam kameliowych razem wziętych. Chodź, doktor cię obejrzy. – Zlustrował Martina Becka przez szkło powiększające. – Jeśli nie posłuchasz pana doktora, twoje dni będą policzone. Jedź do domu, połóż się i wychyl dwie szklanice grogu. Albo trzy. Z rumem jest najlepszy. Tylko to ci pomoże. A potem lulu i budzisz się jak nowo narodzony.
– Nie lubię rumu.
– Może być koniak. Nie przejmuj się Kafką. Jak się odezwie, zajmę się tym. Mój angielski jest excellent.
– Raczej się nie odezwie. Masz jakieś proszki od bólu głowy?
– Nie, ale mam pralinki.
Martin Beck wrócił do siebie. W pokoju było duszno, wolał jednak nie wietrzyć, żeby nie wpuszczać zimnego powietrza.
Ahlberga wciąż nie było, kiedy zadzwonił pół godziny później. Wyjął listę załogi „Diany”. Osiemnaście nazwisk i adresów różnych miejscowości w kraju. Sześć osób mieszkało w Sztokholmie, dwie osoby w Motali, dwóch adresów brakowało.
O wpół do czwartej postanowił posłuchać rady Kollberga. Uprzątnął biurko i włożył płaszcz i kapelusz.
W drodze do domu wstąpił do apteki po magnecyl.
W spiżarce znalazł resztki koniaku, wlał je do filiżanki bulionu i poszedł do sypialni. Kiedy chwilę później żona przyniosła soluks, już spał.
Następnego dnia obudził się wcześnie, ale wstał i ubrał się dopiero za kwadrans ósma. Czuł się znacznie lepiej, po bólu głowy nie było śladu.
O dziewiątej stanął w drzwiach służbowego pokoju. Na biurku leżała koperta z czerwoną nalepką „Express”. Nie zdejmując płaszcza, natychmiast ją otworzył.
W kopercie była lista pasażerów.
Od razu zobaczył jej nazwisko.
„McGraw, R., miss, USA: Singel cabin A7”.
Rozdział 10
– Wiedziałem, że mam rację – powiedział Ahlberg. – Czułem to. Ilu pasażerów było na statku?
– Według listy sześćdziesięciu ośmiu – odparł Martin Beck, zapisując liczbę na kartce.
– Są tam adresy?
– Nie, tylko narodowość. Zapowiada się niezły zasuw, zanim wszystkich odszukamy. Niektórych możemy, oczywiście, od razu skreślić. Na przykład dzieci i starsze panie. Ale dochodzi załoga. W sumie osiemnaście osób, ale mam ich namiary.
– Kafka ci powiedział, że podróżowała sama. Co o tym myślisz?
– Nie wydaje mi się, żeby ktoś jej towarzyszył. Zajmowała jednoosobową kajutę. Sądząc z planu, na rufie, na międzypokładzie.
– Nie ukrywam, że niewiele mi to mówi – przyznał Ahlberg. – Co prawda od lat widzę te statki w sezonie letnim kilka razy w tygodniu, ale mało o nich wiem. Nigdy na żadnym nie byłem. Wszystkie trzy wyglądają podobnie.