Выбрать главу

W godzinę od zgłoszenia większość wyżej wymienionych zebrała się na falochronie w Borenshult, kilka metrów od portowej latarni morskiej. Zrobiło się dosyć tłoczno, załoganci pogłębiarki już nie widzieli, co się dzieje, bo statek cumował lewą burtą. Mimo to zostali na pokładzie.

Za blokadą, u wejścia na falochron, kłębiło się teraz dziesięć razy więcej ludzi niż na początku. Po drugiej stronie kanału było trochę samochodów. Między innymi cztery policyjne i pomalowana na biało karetka z czerwonymi krzyżami na tylnych drzwiach. Obok stali dwaj mężczyźni w białych kombinezonach i palili papierosy. Bodaj tylko oni nie przejawiali cienia zainteresowania grupką krzątającą się koło latarni morskiej.

Na falochronie lekarz zaczął zbierać swoje instrumenty. Jednocześnie rozmawiał z komisarzem, wysokim siwowłosym mężczyzną o nazwisku Larsson.

– Niewiele mogę na razie powiedzieć – stwierdził lekarz.

– Czy ona musi tu tak leżeć?

– To raczej ja powinienem was o to spytać.

– Nie jest to zapewne miejsce zbrodni.

– Dobrze, niech ją zabiorą do kostnicy. Zadzwonię.

Lekarz zamknął torbę, wstał i odszedł.

– Ahlberg – powiedział komisarz – przypilnujesz blokady.

– Jasne.

Przy latarni morskiej komendant nie odezwał się słowem. Nie miał zwyczaju wtrącać się do prac dochodzeniowych w ich wstępnej fazie.

– Paskudne siniaki – zauważył, wracając z komisarzem do miasta.

– Yhm.

– Informuj mnie o wszystkim.

Larsson nawet nie skinął głową.

– Zlecisz to Ahlbergowi?

– Ahlberg jest dobry.

– Oczywiście.

Koniec rozmowy.

Dojechali na miejsce, wysiedli i udali się do swoich pokojów. Komendant zadzwonił do komendanta wojewódzkiego w Linköpingu.

– Będę miał rękę na pulsie – powiedział wojewódzki.

Komisarz odbył krótką rozmowę z Ahlbergiem.

– Musimy ustalić, kim ona jest.

– Jasne.

Ahlberg poszedł do siebie, zadzwonił do straży pożarnej i poprosił o dwóch płetwonurków. Potem przeczytał raport o kradzieży z włamaniem na terenie portu. Wkrótce sprawa będzie rozwiązana.

Wstał i poszedł do dyżurnego.

– Czy ktoś zgłosił zaginięcie?

– Nie.

– Listy gończe?

– Nic.

Ahlberg wrócił do pokoju. Czekał. Telefon odezwał się po kwadransie.

– Musimy zrobić obdukcję – oznajmił lekarz.

– Została uduszona?

– Chyba tak.

– Zgwałcona?

– Chyba tak. – Lekarz umilkł na chwilę. – I chyba dość brutalnie.

Ahlberg przygryzł paznokieć. Pomyślał o urlopie, na który wybierał się w najbliższy piątek, i o tym, jak się żona ucieszy.

Lekarz źle odczytał jego milczenie.

– Jest pan zaskoczony? – zapytał.

– Nie.

Ahlberg odłożył słuchawkę i poszedł do Larssona. Razem udali się do komendanta.

Dziesięć minut później komendant zwrócił się do urzędu wojewódzkiego z prośbą o dokonanie ekspertyzy sądowo-lekarskiej, a urząd wojewódzki skontaktował się z krajową jednostką lekarzy sądowych.

Obducentem okazał się siedemdziesięcioletni pan profesor. Przyjechał nocnym pociągiem ze Sztokholmu. Rześki i radosny, przystąpił do obdukcji, która trwała osiem godzin. Pracował niemal bez przerwy.

Potem wydał wstępną opinię następującej treści: „Śmierć przez uduszenie w związku z aktem przemocy seksualnej. Rozległe krwawienia wewnętrzne”.

Protokoły przesłuchań i raporty już zaczęły się piętrzyć na biurku Ahlberga. Można je było podsumować jednym zdaniem: W basenie śluzy w Borenshult znaleziono zwłoki kobiety.

Nikt nie zgłosił zaginięcia ani w mieście, ani w okolicznych dystryktach. Nikt jej nie ścigał listami gończymi.

Rozdział 3

Był kwadrans po piątej rano, padał deszcz. Martin Beck długo, starannie mył zęby, żeby usunąć z podniebienia smak ołowiu. I chyba mu się to udało.

Potem zapiął kołnierzyk, zawiązał krawat i apatycznie zerknął na swoją twarz w lustrze.

Wzruszył ramionami, wyszedł do przedpokoju, przeciął duży pokój, tęsknym spojrzeniem obrzucił w połowie gotowy model statku szkolnego „Dania”, któremu poprzedniego wieczoru poświęcił zdecydowanie za dużo czasu, i wśliznął się do kuchni. Z przyzwyczajenia i żeby nie obudzić dzieci, poruszał się cicho, na palcach.

Usiadł przy kuchennym stole.

– Nie ma gazety? – spytał.

– Nigdy nie przynoszą przed szóstą – odpowiedziała małżonka.

Na dworze, mimo zachmurzonego nieba, było całkiem widno. Kuchnia tonęła w szarościach. Małżonka nie zapaliła światła. Podobno w ramach oszczędności.

Otworzył usta, ale zaraz je zamknął, nie mówiąc ani słowa. Skończyłoby się na kłótni. Poza tym nie był to najwłaściwszy moment.

Wolno zabębnił palcami w laminowany blat i popatrzył na pustą filiżankę w niebieskie różyczki; od szczerby na rancie biegła brązowa rysa. Ta filiżanka towarzyszyła im niemal od początku małżeństwa. Ponad dziesięć lat. Zona rzadko coś tłukła, a jeśli już, to nigdy doszczętnie i nieodwracalnie. Co dziwne, dzieci miały to po niej.

Czy można dziedziczyć tak osobliwe cechy? Nie wiedział.

Zdjęła z kuchenki dzbanek kawy i nalała do filiżanki. Przestał bębnić po stole.

– Chcesz kanapkę? – spytała.

Pił ostrożnie, małymi łykami. Lekko się garbił.

– Powinieneś coś zjeść.

– Przecież wiesz, że rano nic nie przełknę.

– Mimo wszystko powinieneś. Z twoim żołądkiem…

Przesunął po twarzy opuszkami palców, wyczuł na brodzie kilka ostrych włosków, które się uchowały po goleniu. Pił kawę.

– Zrobię grzanki – zaproponowała.

Pięć minut później Martin Beck bezgłośnie postawił filiżankę na spodku, podniósł wzrok i spojrzał na małżonkę.

Miała na sobie czerwony włochaty szlafrok, pod spodem nylonową koszulę nocną, siedziała z łokciami na stole, wspierając brodę na dłoniach. Była blondynką o jasnej karnacji i ciut odstających, krągłych uszach. Brwi zazwyczaj przyciemniała, ale latem płowiały i teraz niemal się zlewały z włosami. Była parę lat starsza od niego i choć ostatnio sporo przytyła, na szyi pojawiły się pierwsze zmarszczki.

Dwanaście lat temu, kiedy urodziła się córka, rzuciła pracę w biurze architektonicznym i od tamtej pory nie myślała o żadnej posadzie. Kiedy syn poszedł do szkoły, Martin Beck zaproponował jej, żeby się zatrudniła na pół etatu, ale uznała, że to się nie opłaci. Poza tym była wygodnicka z natury i bynajmniej nie narzekała na to, że siedzi w domu.

No tak, pomyślał Martin Beck, wstając. Cicho wsunął niebieski taboret pod stół, podszedł do okna i wyjrzał. Mżawka. Opodal parkingu i trawiastego zbocza połyskiwała pusta autostrada. W kilku oknach wieżowców na wzgórzu, za stacją metra, paliło się przytłumione światło. Pod siwym niebem krążyła para mew, i to wszystko. Żadnych innych żywych stworzeń.

– Dokąd jedziesz? – zapytała.

– Do Motali.

– Długo tam będziesz?

– Nie wiem.

– Chodzi o tę dziewczynę?

– Tak.

– Myślisz, że to potrwa?

– Wiem tyle samo, co ty. Tyle, co napisali w gazetach.

– Dlaczego musisz się tłuc pociągiem?

– Koledzy pojechali już wczoraj. Miało mnie tam nie być.

– Jak zwykle cię wykorzystują.

Wziął głęboki oddech i patrzył w okno. Mżawka chyba ustępowała.