Po południu przyjechał Ahlberg. Ledwie zdążył opaść na fotel dla gości, wparował Kollberg i grzmotnął go w plecy z taką siłą, że o mały włos nie wylądował na podłodze.
– Gunnar jutro wraca do domu – poinformował Martin Beck. – Powinien do tego czasu obejrzeć sobie Bengtssona.
– Byle ostrożnie – zauważył Kollberg.
– Przecież on mnie nie zna – powiedział Ahlberg.
– Załatwimy to, jak będzie wychodził z pracy – zdecydował Kollberg. – Musimy się zbierać. Każdziuteńki człowiek w mieście plus połowa populacji lata za prezentami gwiazdkowymi.
Ahlberg pstryknął palcami i klepnął się w czoło.
– Prezenty gwiazdkowe! Na śmierć zapomniałem.
– Ja też – przyznał Martin Beck. – To znaczy, czasami o nich myślę, ale nic z tego nie wynika.
Były koszmarne korki. Za dwie piąta podwieźli Ahlberga do Norrmalmstorg i patrzyli za nim, dopóki nie zniknął w tłumie na Smålandsgatan.
Kollberg i Martin Beck czekali w samochodzie przy restauracji i sali koncertowej Bernsa.
Po dwudziestu minutach Ahlberg usadowił się na tylnym siedzeniu.
– No jasne, że to ten gość z filmu – powiedział. – Wsiadł w autobus pięćdziesiąt sześć.
– Wysiądzie na Sankt Eriksgatan, kupi mleko, masło i chleb i pójdzie do domu – wyrecytował Kollberg. – Potem zje, pogapi się w telewizor, walnie do wyra i uderzy w kimono. Gdzie was wyrzucić?
– Tutaj – odparł Martin Beck. – Przed nami wielka szansa na zakup gwiazdkowych prezentów.
– Kollberg się pomylił – stwierdził Ahlberg godzinę później w dziale zabawek. – Druga połowa populacji też tu jest.
Zakupy zajęły im blisko trzy godziny, godzinę jechali do Bagarmossen.
Następnego dnia Ahlberg po raz pierwszy zobaczył kobietę, która miała być ich przynętą.
Zdołała przeczytać znikomą część materiałów.
Wieczorem udał się do Motali na święta. Ustalili, że przystąpią do dzieła po Nowym Roku.
Rozdział 27
Nadeszły szare święta Bożego Narodzenia. Mężczyzna, który nazywał się Folke Bengtsson, spędził je spokojnie u matki w Södertälje. Martin Beck bez przerwy o nim myślał, nawet na pasterce i kiedy się pocił w masce mikołaja. Kollberg się przejadł i trzy dni przeleżał w szpitalu na Södermalmie.
Ahlberg zadzwonił w drugi dzień świąt i nie był trzeźwy.
W gazetach pojawiło się kilka wyzutych z emocji jednoszpaltowych wieści, z których wynikało, że sprawa morderstwa na kanale wkrótce znajdzie swój finał w USA i że policja szwedzka nie ma już żadnego powodu, by się tym dłużej zajmować.
Jak co roku, w noc sylwestrową popełniono zabójstwo, tym razem w Göteborgu, i wszystko rozwikłano w niecałą dobę. Kafka przysłał ogromną kartkę, obrzydliwie fiołkową, z jeleniem na tle zachodzącego słońca. Ahlberg został urzędnikiem państwowym.
Siódmy stycznia wyglądał jak siódmy stycznia. Na ulicach tłoczyli się szarzy zmarznięci ludzie bez pieniędzy. Zaczęły się przeceny, ale sklepy ziały pustką. Poza tym było mgliście, zimno i dżdżysto.
Siódmy stycznia był „Dniem D”.
Rano Hammar dokonał przeglądu grupy bojowej i spytał:
– Jak długo potrwa ten eksperyment?
– Aż się powiedzie – odrzekł Ahlberg.
– I kto to mówi? Nasz odkomenderowany.
Hammar brał pod uwagę wszystkie możliwe sytuacje. Na przykład kiedy Martin Beck i Kollberg będą potrzebni do innych zadań, Melander i Stenström powinni, przynajmniej czasowo, przejąć pałeczkę. Poza tym wydział trzeci zacznie się pieklić, jeśli wkrótce nie zobaczy wypożyczonej pracownicy.
– Powodzenia, dzieci! – rzucił na odchodne.
Chwilę później została tylko Sonja Hansson. Siedziała w fotelu dla gości, przeziębiona i zasmarkana. Martin Beck popatrzył na nią. Miała na sobie kozaczki, szarą garsonkę i czarne getry.
– Tak chcesz pójść? – zapytał kwaśno.
– Nie, najpierw pojadę do domu się przebrać. Ale chciałabym zwrócić uwagę na pewien drobiazg. Trzeciego lipca ubiegłego roku było lato, teraz jest zima. Nie wiem, jak to zostanie odebrane, jeśli wpadnę do firmy transportowej w bikini i okularach przeciwsłonecznych, żeby mi przewieźli komodę.
– Daj z siebie wszystko. Najważniejsze, żebyś wiedziała, o co chodzi. – Umilkł na chwilę. – Sam chciałbym wiedzieć…
Sonja Hansson spojrzała na niego z wahaniem.
– Chyba wiem. Przeczytałam o niej wszyściuteńko, co do słowa. Minimum dziewięć razy obejrzałam film. Wybrałam stosowne ciuchy i całymi godzinami ćwiczyłam przed lustrem. Sporo mnie to kosztowało. Mamy inne charaktery i nawyki. Inaczej myślę o życiu i tego nie zmienię. Ale dam z siebie wszystko.
– Świetnie – skwitował Martin Beck.
Sprawiała wrażenie niedostępnej i niełatwo było dojść z nią do ładu. O jej życiu prywatnym dowiedział się tylko tyle, że ma pięcioletnią córkę, która mieszka na wsi z jej rodzicami. Widocznie nie była mężatką. Choć nie znał jej bliżej, spodobała mu się. Była bystra, rzetelna i oddana swojej pracy. To dobry kapitał.
Odezwała się o czwartej po południu.
– Byłam tam. I wróciłam prosto do domu. Czy masz coś przeciwko temu?
– Nie, ale chyba od razu za tobą nie poleci. Jak poszło?
– Myślę, że dobrze. Nic dodać, nic ująć. Komoda będzie już jutro.
– Spodobałaś mu się?
– Nie wiem. Miałam wrażenie, że się napalił. Ale to nic pewnego, bo nie znam jego reakcji.
– Ciężko było?
– Szczerze mówiąc, nie. Wydaje się dość sympatyczny. I może się podobać. Co prawda nie mam żadnych doświadczeń w zadawaniu się z mordercami, ale trudno mi sobie wyobrazić, żeby zabił Roseannę. Jesteś pewien, że to on?
– Tak, jestem pewien. Co powiedział? Dałaś mu numer telefonu?
– Jasne. Zapisał numer i adres. I wspomniałam o domofonie, z którego korzystam tylko wtedy, kiedy ktoś uprzedzi mnie o wizycie telefonicznie. Nie był zbyt rozmowny.
– Byliście sami w biurze?
– Tak. Za szybką siedziała jakaś grubaska, ale nie mogła nas słyszeć. Rozmawiała przez telefon i ja jej nie słyszałam.
– Czy udało ci się z nim pomówić nie tylko o komodzie?
– Tak. Powiedziałam, że jest brzydka pogoda, a on na to: „Uff, paskudna”. Potem powiedziałam, że na szczęście święta mamy już za sobą, a on na to, że naturalnie uważa tak samo. Wtedy dodałam, że kiedy człowiek jest samotny jak ja, święta są smutne.
– A on co?
– Że naturalnie też jest samotny i że Boże Narodzenie jest dość smutnym świętem, chociaż spędza je zazwyczaj z mamą.
– Nieźle – przyznał Martin Beck. – Rozmawialiście o czymś jeszcze?
– Nie, chyba nie. – Na moment zamilkła. – Aha, poprosiłam, żeby mi zapisał numer i adres firmy, żebym nie musiała szukać w książce telefonicznej. Dał mi wizytówkę.
– I wyszłaś?
– Tak, nie mogłam przecież pleść trzy po trzy. Ale się nie spieszyłam. Wcześniej rozpięłam płaszczyk, żeby zobaczył mój obcisły golf, więc musiałam go zapiąć i tak dalej. Aha, i powiedziałam, że nic się nie stanie, jeśli dostarczą komodę wieczorem, bo wtedy zawsze jestem w domu, i mam nadzieję, że ktoś do mnie zadzwoni. Zapewnił, że naturalnie powinni przyjechać przed południem.
– Znakomicie. Dzisiaj chcielibyśmy zrobić próbę. Będziemy w komisariacie w parafii Klary, Stenström zadzwoni do ciebie i poda się za Bengtssona. Odbierzesz, zadzwonisz do mnie na komisariat, przyjedziemy do ciebie i poczekamy na Stenströma. Jasne?