Выбрать главу

– No to pozostaje nam czekać. Dobra z niej dziewczyna, lubię ją.

Po przeszło dwóch godzinach Ahlberg powiedział:

– Chyba nic jej się nie stało…

– Spokojnie. Zadzwoni.

Zadzwoniła trzydzieści minut później.

– Długo czekacie?

Martin Beck odchrząknął.

– Opowiadaj.

– Zacznę od początku. Dwadzieścia minut po naszej rozmowie dwóch facetów przywiozło komodę. Nawet na nią nie spojrzałam, powiedziałam im tylko, gdzie mają ją postawić. Kiedy odjechali, zorientowałam się, że to nie ta komoda, i poszłam do biura z reklamacją.

– Trochę się tam zasiedziałaś.

– Jak przyszłam, był u niego jakiś klient. Czekałam za szybką, a on popatrywał na mnie, jakby chciał się go czym prędzej pozbyć. Był niesamowicie skruszony, powiedziałam mu, że za tę pomyłkę nie można obciążać firmy, i prawie się pokłóciliśmy o to, czyja to wina. Potem poszedł się dowiedzieć, czy ktoś mógłby mi przywieźć właściwą komodę jeszcze dzisiaj wieczorem.

– No i?

– Nie udało się. Obiecał, że przyjadą jutro przed południem. Powiedział, że naturalnie z przyjemnością przywiózłby mi tę komodę osobiście, a ja na to, żeby sobie nie robił zachodu, chociaż byłoby mi ogromnie miło.

– Aha. I wyszłaś?

– Wyobraź sobie, że nie.

– Trudno się z nim rozmawia?

– Nie bardzo. Wydawał się onieśmielony.

– O czym rozmawialiście?

– O koszmarnych korkach w mieście i o tym, że kiedyś było dużo lepiej. Dodałam, że Sztokholm nie sprzyja samotnym, a on się ze mną zgodził, mimo że samotność mu nie doskwiera, przeciwnie, dobrze się czuje sam ze sobą.

– Czy chętnie z tobą rozmawiał?

– Chyba tak. Ale nie mogłam tam siedzieć w nieskończoność. Powiedział, że lubi chodzić do kina, poza tym rzadko rusza się z domu. To właściwie wszystko. Odprowadził mnie do drzwi i w ogóle był przemiły. I co dalej?

– Nic. Czekamy.

Dwa dni później Sonja Hansson znów była w ekspresowej firmie przewozowej.

– Chciałam podziękować za pomoc i powiedzieć, że komoda jest już na swoim miejscu. Przykro mi bardzo, że sprawiłam tyle kłopotów.

– To żaden kłopot – odparł Folke Bengtsson. – Zapraszamy ponownie. Zawsze do usług.

Do pokoju wszedł jakiś mężczyzna, prawdopodobnie szef, i przerwał ich konwersację.

Opuszczając biuro, Sonja Hansson czuła, że Bengtsson na nią patrzy. Odwróciła się za drzwiami, zerknęła przez szybkę i napotkała jego spojrzenie.

Dni wlekły się niemiłosiernie. Minął tydzień i powtórzyli eksperyment. Znów za pretekst posłużyły problemy z transportem. Sonja Hansson na Runebergsgatan mieszka od niedawna i wciąż ściąga rzeczy odziedziczone po przodkach i inne sprzęty, które przechowuje na różnych strychach.

Upłynęło pięć dni i ponownie zjawiła się w firmie, tuż przed piątą, tylko dlatego, że przypadkiem była w pobliżu…

Zadzwoniła do Martina Becka, zniechęcona.

– Nadal nie reaguje? – zapytał.

– Średnio najeża. Myślę, że to nie on.

– Bo?

– Jest nieśmiały. I niezainteresowany. Ostatnio poszłam na całość, poleciałam otwartym tekstem. Siedmiu facetów na dziesięciu od tygodnia wyłoby pod moimi drzwiami. Najwyraźniej w ogóle na niego nie działam. Co mam robić?

– Kontynuuj.

– Powinniście poszukać innej dziewczyny.

– Kontynuuj.

Kontynuuj. Łatwo mu było mówić. Tylko jak długo? Z każdym dniem Hammar przyglądał mu się z coraz większym powątpiewaniem, a twarz, którą widział w lustrze, była coraz bledsza.

Elektryczny zegar ścienny w świetlicy komisariatu odmierzył następne trzy noce. Od próby generalnej upłynęły trzy tygodnie. Plan był zapięty na ostatni guzik, ale nic nie wskazywało na to, żeby mieli jakikolwiek powód do wcielenia go w czyn. Nie wydarzyło się absolutnie nic. Mężczyzna, który nazywał się Folke Bengtsson, wiódł spokojne, unormowane życie, pił zsiadłe mleko, chodził do pracy i spał po dziewięć godzin na dobę. Tymczasem oni tracili kontakt z rzeczywistością. Psy szczuły się nawzajem, a zwierzyna o niczym nie miała pojęcia. Dziwny porządek rzeczy, pomyślał Martin Beck.

Wpatrywał się wrogo w czarny aparat telefoniczny, który milczał od trzech tygodni. Kobieta z mieszkania na Runebergsgatan miała zadzwonić tylko w jednej jedynej sytuacji. Oni dzwonili do niej kontrolnie dwa razy dziennie: o szóstej po południu i o dwunastej w nocy. I tyle się działo.

W domu Martina Becka panowała napięta atmosfera. Małżonka nic nie mówiła, ale jej sceptyczne spojrzenia były coraz bardziej jednoznaczne, ilekroć na nią patrzył. Od dawna przestała wierzyć w powodzenie tej dziwacznej operacji, która nie dość, że nie przynosiła żadnych rezultatów, noc w noc zmuszana go do przebywania poza domem. A on nie mógł ani nie chciał się tłumaczyć.

Kollberg miał ciut lepiej. Co trzecią noc zmieniał go Melander albo Stenström. Że szkodą dla Ahlberga, który musiał grać w szachy sam ze sobą. Nazywało się to rozwiązywanie problemów. Już dawno wyczerpali wszystkie tematy do rozmów.

Martin Beck udawał, że czyta jakiś artykuł, którego sens ciągle mu umykał. Ziewnął i popatrzył na swoich posągowych kolegów.

W milczeniu siedzieli naprzeciwko siebie, w głębokiej zadumie opuszczając głowy. Zerknął na zegarek. Za pięć dziesiąta. Znowu ziewnął, wstał na sztywnych nogach i poszedł do toalety. Umył ręce, opłukał twarz zimną wodą i wrócił. Kiedy był w odległości trzech kroków od drzwi, usłyszał dzwonek telefonu.

Kollberg właśnie zakończył rozmowę i odłożył słuchawkę.

– Czy on…

– Nie – przerwał mu Kollberg. – Stoi przed jej domem.

W ciągu trzech minut Martin Beck opracował szczegółowy plan. Sytuacja była nietypowa, ale praktycznie nic się nie zmieniło. Mężczyzna nie mógł sforsować drzwi wejściowych, a nawet gdyby mu się udało, zjawiliby się na miejscu, zanim by dotarł na drugie piętro.

– Musimy być ostrożni.

– Yhm – potwierdził Kollberg, parkując na Tegnérgatan. Martin Beck stanął na skwerze. Widząc, że Ahlberg wchodzi do budynku, spojrzał na zegarek. Odkąd zadzwoniła, upłynęły cztery minuty. Pomyślał o tej samotnej dziewczynie w mieszkaniu na drugim piętrze. Po mężczyznie, który nazywał się Folke Bengtsson, nie było śladu.

Trzydzieści sekund później w oknie na drugim piętrze zapaliło się światło i błyskawicznie zgasło. Ahlberg był na posterunku.

Czekali w ciszy przy oknie w sypialni, którą spowijały ciemności. Tylko spod drzwi wpadała smuga światła. W dużym pokoju paliła się lampa, co miało zaświadczać o tym, że Sonja Hansson jest w domu. Z okna sypialni był widok na Eriksbergsplan, część parku, który rozciągał się za budynkiem, kawałek Birger Jarlsgatan, Regeringsgatan, Tegnérgatan i wlot Runebergsgatan.

Bengtsson stał na przystanku autobusowym po drugiej stronie ulicy i patrzył w jej okno. Był sam. Rozejrzał się, wolno przeciął jezdnię, wszedł na wysepkę u wylotu ulicy i zniknął za budką telefoniczną.

– Teraz – powiedział Ahlberg, wykonując jakiś gest w ciemnościach.

Obok przystanku przejechał autobus i kiedy skręcił w Tegnérgatan po drugiej stronie placu, Bengtssona jeszcze nie było widać. Wszedł do budki czy nie? Czekając na dzwonek telefonu, Ahlberg nie puszczał ramienia Sonji Hansson.

Telefon milczał. Po kilku minutach mężczyzna na ukos przeszedł przez jezdnię.

Wzdłuż chodnika biegł kamienny mur, który kończył się przy ścianie budynku pod jej oknem. Za murem było trawiaste zbocze, a u jego podnóża stały dwie toalety, do których wchodziło się od ulicy przez furtkę w murze.