Mężczyzna zatrzymał się na chodniku, spojrzał na dom, niespiesznie ruszył do drzwi wejściowych i zniknął im z pola widzenia.
Ahlberg długo wpatrywał się w skwerek, zanim zauważył Martina Becka, który tkwił nieruchomo pod drzewem. Na kilka sekund przesłonił mu widok tramwaj jadący Birger Jarlsgatan. Kiedy przejechał, Martina Becka nie było.
Po pięciu minutach Bengtsson się odnalazł. Szedł tak blisko muru, że dostrzegli go dopiero na jezdni koło parku. Kierował się na przystanek tramwajowy pośrodku placu. Zatrzymał się przed kioskiem i kupił kiełbaskę. Jadł tuż obok, nie odrywając wzroku od jej okna.
Potem, z rękami w kieszeniach, spacerował tam i z powrotem po wysepce tramwajowej. Od czasu do czasu patrzył w górę.
Kwadrans później Martin Beck znów stał pod drzewem.
Ruch zgęstniał, w pobliżu parku pojawili się ludzie. Wychodzili z kina.
Na kilka minut znów stracili Bengtssona z oczu. Był w grupie melomanów. Kierował się do budki telefonicznej, dwa metry przed nią stanął i nagle szybkim krokiem ruszył na skwer. Martin Beck odwrócił się i powoli odszedł spod drzewa.
Bengtsson przeciął skwer, potem ulicę i za restauracją skręcił w Tegnérgatan. Dwie minuty później pojawił się na przeciwległym chodniku i zaczął okrążać Eriksbergsplan.
– Czy myślisz, że był tu już wcześniej? – zapytała Sonja Hansson. – Przecież to czysty przypadek, że go zobaczyłam dzisiaj wieczorem.
Ahlberg oparł się plecami o ścianę przy oknie i palił papierosa. Przyglądał się dziewczynie stojącej tuż obok i zwróconej do okna: szeroko rozstawione stopy, ręce w kieszeniach szmizjerki, oczy w słabej poświacie ulicznych latarni jak dwie czarne dziury, blada twarz.
– Może przychodzi tutaj co wieczór – powiedziała.
Kiedy mężczyzna po raz czwarty wędrował Tegnérgatan, okrążając plac, dodała:
– Jeśli będzie tak łaził przez całą noc, ja zwariuję, a Lennart i Martin zamarzną na śmierć.
Dwadzieścia pięć minut po północy Folke Bengtsson obszedł plac po raz ósmy w znacznie żwawszym tempie. Przystanął u podnóża schodów prowadzących do parku, popatrzył na dom i półbiegnąc, udał się na przystanek tramwajowy. Po chwili obok zatrzymał się autobus i kiedy odjechał, Bengtssona nie było.
– Spójrz, tam jest Martin – powiedziała Sonja Hansson.
Ahlberg wzdrygnął się na dźwięk jej głosu. Do tej pory rozmawiali szeptem, po raz pierwszy od dwóch godzin przemówiła normalnie.
Zobaczył, jak Martin Beck szybko przechodzi przez ulicę i wskakuje do samochodu zaparkowanego na Tegnérgatan. Wystartował, zanim zdążył zatrzasnąć drzwi, i ruszył za autobusem.
– Dziękuję – powiedziała Sonja Hansson. – Położę się spać.
– Tak, śpij.
Ahlberg też by to chętnie zrobił, gdyby mógł. Dziesięć minut później przekroczył próg komisariatu w parafii Klary. Dwie minuty po nim zjawił się Kollberg.
Wykonali pięć ruchów na szachownicy i wrócił Martin Beck.
– Wysiadł z autobusu na Sankt Eriksplan i poszedł do domu. Prawie natychmiast zgasił światło. Pewnie już śpi.
– Sonja zauważyła go przez czysty przypadek – powiedział Ahlberg. – Mógł tam być kilka razy wcześniej.
Kollberg analizował układ na szachownicy.
– Jeśli nawet, to o niczym nie świadczy.
– Jak to?
– Kollberg ma rację – przyznał Martin Beck.
– Też ganiałem jak kocur w marcu pod oknami napalonych panienek.
Ahlberg wzruszył ramionami.
– Ale oczywiście byłem młodszy – dodał Kollberg. – Dużo młodszy.
Martin Beck milczał. Koledzy bez entuzjazmu kontynuowali partyjkę. Po chwili Kollberg doprowadził do remisu, mimo że miał wygraną w kieszeni.
– Cholera! Ten bydlak kompletnie mnie rozkojarzył. Iloma punktami prowadzisz?
– Czterema. Jest dwanaście i pół do ośmiu i pół.
Kollberg wstał i zaczął krążyć po świetlicy.
– Zwińmy go jeszcze raz, przeszukajmy chałupę i porządnie przemaglujmy.
Milczeli.
– Moglibyśmy go śledzić, wzięłoby się nowych chłopaków.
– Nie – powiedział Ahlberg.
Martin Beck przestał gryźć palec.
– Czy ona zaczyna się bać?
– Raczej nie – odparł Ahlberg. – Nie jest z tych, co się denerwują na dzień dobry.
Podobnie jak Roseanna McGraw, pomyślał Martin Beck.
Nie byli zbyt rozmowni, ale wciąż w pełni władz umysłowych, kiedy hałas uliczny na Regeringsgatan obwieścił, że dla nich dniówka się skończyła, a dla innych rozpoczęła. Coś się wydarzyło, ale Martin Beck nie bardzo wiedział co.
Ahlberg powiększył swoją przewagę o kolejny punkt. I to wszystko.
Nazajutrz był piątek. Do końca pierwszego miesiąca nowego roku zostały trzy dni. Na dworze odwilż, szarówka i mgła.
Było dziesięć po dziewiątej, kiedy nagle, w ciszy, rozległ się sygnał telefonu; jakby eksplodował granat. Martin Beck podniósł słuchawkę.
– Znowu tu jest. Stoi na przystanku autobusowym.
Dotarli na miejsce piętnaście sekund szybciej niż poprzednio, mimo że Kollberg zaparkował trochę dalej, na Birger Jarlsgatan. Pół minuty później dostali wiadomość, że Ahlberg jest na posterunku.
Powtórka była co nieco zatrważająca. Mężczyzna, który nazywał się Folke Bengtsson, spędził cztery godziny na Eriksbergsplan. Cztery albo pięć razy zatrzymał się pod budką telefoniczną, raz zjadł kiełbaskę. Potem pojechał do domu. Kollberg pojechał za nim.
Martin Beck okropnie przemarzł. Raźnym krokiem, z rękami w kieszeniach płaszcza i wzrokiem wbitym w ziemię, pomaszerował Regeringsgatan.
Kollberg dołączył pół godziny później.
– Na Rörstrandsgatan cisza i spokój.
– Zauważył cię?
– Szedł jak lunatyk. Nie zauważyłby nawet hipopotama.
Martin Beck wybrał numer policjantki Sonji Hansson. Czuł, że jeśli w myślach nie opatrzy jej nazwiska wykonywanym zawodem, nie poradzi sobie.
– Jutro, a właściwie dzisiaj, jest sobota. Kończy pracę o dwunastej. Zasadź się na niego, podbiegnij, jakbyś się gdzieś spieszyła, chwyć za ramię, spytaj, dlaczego się nie odzywa, i powiedz, że na niego czekasz. Albo coś w tym stylu. Tylko tyle. A potem odejdź. I nie opatulaj się zanadto. – Martin Beck zrobił dłuższą pauzę. – Tym razem musisz dać z siebie wszystko.
Rozłączył się. Koledzy gapili się na niego.
– Kto jest najlepszy w śledzeniu? – zapytał, rozkojarzony.
– Stenström.
– Od jutra, kiedy rano wyjdzie z domu, nie spuszczamy go z oka. Stenström się tym zajmie. O wszystkim będzie nas informował. O każdym jego ruchu. Będziemy czuwać przy telefonie. Zawsze we dwóch. Gdyby jeden musiał wyjść, drugi zostanie na posterunku.
Ahlberg i Kollberg nie odrywali od niego wzroku, ale on tego nie widział.
Za dwadzieścia ósma otworzyły się drzwi na Rörstrandsgatan i Stenström przystąpił do wykonywania swoich obowiązków.
Krążył w pobliżu firmy przewozowej na Smålandsgatan, a kwadrans po jedenastej wszedł do kafejki, usiadł przy oknie i cierpliwie czekał.
Za pięć dwunasta na rogu Smålandsgatan i Norrlandsgatan zauważył Sonję Hansson.
Miała na sobie modry tweedowy płaszczyk z dużym dekoltem. Mocno zaciągnięty pasek wyraźnie podkreślał talię. Pod spód włożyła czarny golf. Była z gołą głową, w rękawiczkach i bez torebki. Nylonowe pończochy i czarne czółenka wydawały się mało odpowiednie na taką pogodę.
Przecięła ulicę i zniknęła mu z oczu.
Z bramy zaczęli wychodzić pracownicy firmy przewozowej, na końcu mężczyzna o nazwisku Bengtsson, który zamknął biuro na klucz. Kiedy był na jezdni, około dwóch metrów od chodnika, nadbiegła Sonja Hansson. Zatrzymała go, chwyciła za rękaw, patrząc mu w oczy, coś powiedziała, natychmiast go puściła, odwróciła się na pięcie i pobiegła przed siebie.