Выбрать главу

Stenström widział jej twarz, na której malowało się podniecenie i niekłamana radość. W myślach szczerze jej pogratulował tego występu.

Mężczyzna odprowadzał ją spojrzeniem. Drgnął, jakby chciał za nią pobiec, ale zrezygnował, wsunął ręce do kieszeni i wolno, ze spuszczoną głową, ruszył dalej.

Stenström włożył kapelusz, zapłacił przy kontuarze i ostrożnie wyjrzał przez oszklone drzwi. Kiedy Bengtsson skręcił za róg, poszedł za nim.

W komisariacie Martin Beck z posępną miną wpatrywał się w aparat telefoniczny. Ahlberg i Kollberg chwilowo zarzucili szachy. Ahlberg coś czytał. Kollberg rozwiązywał krzyżówkę, zajadle gryząc długopis, który przegryzł na pół, kiedy telefon wreszcie się odezwał.

Martin Beck przyciskał słuchawkę do ucha, zanim wybrzmiał pierwszy dzwonek.

– Cześć! – powiedziała Sonja Hansson. – Chyba dobrze poszło. Zrobiłam tak, jak mówiłeś.

– Dobrze. Widziałaś Stenströma?

– Nie, ale pewnie był gdzieś w pobliżu. Wolałam się nie odwracać, biegłam aż do NK.

– Denerwujesz się?

– Nie. Ani trochę.

Telefon zadzwonił po raz drugi kwadrans po pierwszej.

– Jestem w trafice na Järntorget – powiedział Stenström. – Sonja świetnie się spisała. Najwyraźniej zabiła mu ćwieka. Przeszedł przez Kungsträdgården i most nad Strömmen, a potem zaczął błąkać się bez celu po Starówce.

– Bądź ostrożny.

– Spokojna głowa. Zachowuje się jak zombi, nic nie widzi, nic nie słyszy. Muszę spadać, żebym go nie zgubił.

Ahlberg wstał i zaczął się przechadzać po świetlicy.

– Zafundowaliśmy jej niezbyt przyjemne zajęcie.

– Poradzi sobie – powiedział Kollberg. – Byle tylko Stenström czegoś nie spaprał. – Milczał przez chwilę. – Oczywiście, Stenström jest dobry.

Zegar ścienny wskazywał dwie minuty po trzeciej, kiedy Stenström znów zadzwonił.

– Jest na Folkungagatan. Nic, tylko łazi, to tu, to tam, nie zatrzymuje się, nie rozgląda. Wydaje się apatyczny.

– Rób swoje – polecił Martin Beck.

Zwykle dużo trzeba, żeby wyprowadzić go z równowagi, ale teraz, po czterdziestu pięciu minutach gapienia się w ciszy to na zegar, to na telefon nie wytrzymał, zerwał się z krzesła i wyszedł do toalety.

Ahlberg i Kollberg spojrzeli na siebie. Kollberg wzruszył ramionami i zaczął rozstawiać figury na szachownicy.

Martin Beck opłukał dłonie i twarz zimną wodą i starannie je wytarł. Na korytarzu otworzyły się jakieś drzwi i policjant bez mundurowej marynarki zawołał, że jest do niego telefon.

Dzwoniła małżonka.

– Nie dość, że cię nie widuję, nie mogę się nawet do ciebie dodzwonić. Co ty wyprawiasz? Kiedy będziesz w domu?

– Nie wiem – odparł zmęczony.

Mówiła dalej, ale kiedy jej alt przeszedł w piskliwy, krzykliwy falset, przerwał jej w połowie zdania.

– Nie mam teraz czasu – warknął z irytacją. – Cześć! Nie dzwoń do mnie.

Pożałował tych słów, ledwie odłożył słuchawkę. Po chwili wzruszył ramionami i wrócił do kolegów szachistów.

Trzeci raz Stenström odezwał się z Skeppsbron. Była za dwadzieścia piąta.

– Przed sekundą wszedł do Zum Franziskaner. Siedzi sam w kącie i pije piwo. Obeszliśmy cały Södermalm. Wciąż zachowuje się dziwnie.

Ssanie w dołku uzmysłowiło Martinowi Beckowi, że przez cały dzień nic nie jadł. Zamówił trzy dania w grill-barze naprzeciwko. Po posiłku Kollberg zasnął na krześle i zaczął chrapać. Poderwał go sygnał telefonu. Była siódma.

– Siedział tam do tej pory i wypił cztery piwa. Teraz zasuwa do śródmieścia. Zadzwonię, jak tylko będę mógł. Cześć!

Stenström był zdyszany, jak po biegu, i odwiesił słuchawkę, zanim Martin Beck zdążył cokolwiek powiedzieć.

– On tam idzie – stwierdził Kollberg.

O wpół do ósmej meldunek Stenströma był jeszcze krótszy.

– Engelbrektsplan. Zaiwania Birger Jarlsgatan.

Czekali, popatrując to na zegar, to na aparat telefoniczny.

Pięć po ósmej. Martin Beck podniósł słuchawkę w połowie pierwszego dzwonka.

Stenström był zawiedziony.

– Skręcił w Eriksbergsgatan i przeszedł przez wiadukt. Teraz idzie Odengatan do Odenplan. Wraca do siebie. Zwolnił.

– Jasna cholera. Zadzwoń, kiedy będzie w domu.

Stenström odezwał się pół godziny później.

– Nie poszedł do domu. Skręcił w Upplandsgatan. Jakby nogi same go niosły. Moje niedługo odmówią posłuszeństwa.

– Gdzie jesteś?

– Na Norra Bantorget. Właśnie mija teatr.

Martin Beck pomyślał o mężczyźnie mijającym teatr. Co mu chodzi po głowie? Czy on w ogóle nad czymkolwiek się zastanawia, czy po prostu idzie przed siebie, godzina za godziną, powodowany jakimś mrocznym pożądaniem? Co czuje? Ponad osiem godzin krąży po mieście, jakby zapomniał o bożym świecie, jakby go gnała jedna jedyna myśl albo jakby dojrzewał do podjęcia decyzji.

W ciągu kolejnych trzech godzin Stenström dzwonił cztery razy z różnych miejsc. Mężczyzna chodził ulicami okalającymi Eriksbergsplan, nigdy jednak nie zbliżył się do jej domu.

O wpół do trzeciej Stenström zameldował z Rörstrandsgatan, że Folke Bengtsson nareszcie jest u siebie i przed chwilą zgasił światło.

Martin Beck wysłał Kollberga, żeby go zmienił.

Kollberg wrócił w niedzielę o ósmej rano, obudził Ahlberga, który spał na kanapie, sam się na niej uwalił i zapadł w sen.

Ahlberg poszedł do Martina Becka, czuwającego przy telefonie.

– Kollberg wrócił? – zapytał Martin Beck, łypiąc zaczerwienionym oczami.

– Śpi. Jak kłoda. Stenström go zmienił.

Na pierwszy meldunek w tym dniu czekali zaledwie dwie godziny.

– Wyszedł. Skręcił na Kungsholmen.

– Jak wygląda?

– Bez zmian. To samo ubranie. Czort wie, czy w ogóle je zdjął na noc.

– Szybko idzie?

– Nie, wlecze się.

– Spałeś?

– Trochę. Ale nie czuję się jak Superman.

Do czwartej po południu Stenström odzywał się mniej więcej co godzinę. W ciągu sześciu godzin Folke Bengtsson zrobił sobie dwie krótkie przerwy na kawę. Krążył po ulicach Kungsholmen, Södermalmu i Starówki. Z dala od domu Sonji Hansson.

O wpół do szóstej Martin Beck zasnął na krześle przy telefonie. Stenström obudził go kwadrans później.

– Jest na Norrmalmstorg. Idzie do Strandvägen, zachowuje się inaczej.

– Czyli?

– Jakby zmartwychwstał. Jakby się do czegoś zmuszał.

A półtorej godziny później:

– Muszę uważać. Skręcił z Odengatan w Sveavägen. Rozgląda się za dziewczynami.

O wpół do dziewiątej:

– Karlavägen–Sturegatan. Wolnym krokiem idzie do Stureplan. Jest spokojniejszy, ciągle gapi się na dziewczyny.

– Bądź czujny.

Martin Beck poczuł się nagle rześki i wypoczęty, mimo że od dwóch dni prawie nie zmrużył oka.

Kiedy patrzył na mapę, na której Kollberg zaznaczył na czerwono trasę bezsensownej błąkaniny Bengtssona, znów zadzwonił telefon.

– To już dziesiąty raz – powiedział Kollberg.

Martin Beck podniósł słuchawkę i spojrzał na zegar ścienny. Za minutę jedenasta. Zamiast Stenströma usłyszał Sonję Hansson.

– Martin! On znowu tu jest.

Mocno ścisnął słuchawkę.