– Jedziemy.
Sonja Hansson rozłączyła się i popatrzyła na zegarek. Dwudziesta trzecia zero jeden. Za cztery minuty przyjdzie Ahlberg. Dzięki niemu pozbędzie się tego przykrego uczucia bezsilności.
Wytarła spocone dłonie w bawełnianą szmizjerkę, opinającą biodra, i weszła do ciemnej sypialni. Czuła pod stopami chłód parkietu. Stanęła na palcach, oparła się prawą ręką o framugę okna i dyskretnie wyjrzała zza cienkiej zasłonki. Na ulicy było trochę ludzi, zwłaszcza przed restauracją naprzeciwko. Minęło co najmniej półtorej minuty, zanim go zobaczyła. Wyszedł z Runebergsgatan, od frontu jej budynku, i ruszył wzdłuż muru do Birger Jarłsgatan. Pośrodku jezdni, na szynach tramwajowych, nagle skręcił w prawo. Po trzydziestu sekundach zniknął z pola widzenia. Szedł bardzo szybko, sadził długimi krokami, patrzył przed siebie, jakby nikogo ani niczego nie dostrzegał albo intensywnie o czymś myślał.
Wróciła do dużego pokoju, w którym paliło się światło i było kilka jej ulubionych drobiazgów. Głęboko zaciągnęła się papierosem. Mimo że doskonale zdawała sobie sprawę, w co gra, oddychała z ulgą, ilekroć szerokim łukiem omijał budkę telefoniczną.
Wystarczająco długo czekała na dźwięk dzwonka, który zburzy jej spokój i zakłóci domową harmonię. Miała nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie. Że to pomyłka, że wróci do stałych zajęć i nigdy więcej nie pomyśli o tym mężczyźnie.
Wzięła sweterek, który od trzech tygodni robiła na drutach, i podeszła z nim do lustra. Niedługo skończy. Znów spojrzała na zegarek. Ahlberg powinien tu być od dziesięciu sekund. Dzisiaj nie pobije rekordu. Uśmiechnęła się. Na pewno nie będzie zachwycony, kiedy mu to wypomni. Napotkała w lustrze swój ciepły uśmiech. Na czole, u nasady włosów, lśniły kropelki potu.
Sonja Hansson przeszła przez przedpokój do łazienki. Szeroko rozstawiła stopy na przyjemnie chłodnej terakocie, pochyliła się i obmyła twarz zimną wodą.
Kiedy zakręciła kran, usłyszała, jak Ahlberg przekręca klucz w zamku. Spóźnił się przeszło minutę.
Z ręcznikiem w dłoni wyszła do przedpokoju, odsunęła łańcuch i otworzyła drzwi.
– Chwała Bogu! Dobrze, że jesteś.
To nie był Ahlberg.
Nadal z uśmiechem na ustach powoli cofnęła się w głąb mieszkania. Mężczyzna, który nazywał się Folke Bengtsson, nie spuszczał z niej wzroku, kiedy zatrzaskiwał drzwi i zakładał łańcuch.
Rozdział 29
Martin Beck był już w drzwiach, kiedy zadzwonił telefon. Czym prędzej dopadł słuchawki.
– Stoję w szatni w Ambasadorze – powiedział Stenström. – Zgubiłem go w tłumie przed wejściem. Jakieś cztery minuty temu.
– Już jest na Runebergsgatan. Leć tam.
Rzucił słuchawkę na widełki i puścił się biegiem po schodach. Wcisnął się za Ahlbergiem, na tylne siedzenie. Zawsze tak jeździli. Chodziło o to, żeby Ahlberg wysiadał pierwszy.
Kollberg wrzucił bieg i natychmiast wcisnął pedał sprzęgła, żeby przepuścić szary policyjny mikrobus. Kiedy wyjechał na Regeringsgatan, wylądował między zielonym volvem i beżową skodą. Siąpił marznący deszcz. Martin Beck położył łokcie na kolanach, oparł głowę na dłoniach i patrzył przed siebie. Choć był maksymalnie spięty, nie opuszczała go świadomość, że jest dobrze przygotowany. Jak sportowiec przed próbą pobicia rekordu świata.
Dwie sekundy później zielone volvo zderzyło się z furgonetką, która wyjechała pod prąd z David Bagares gata na Regeringsgatan. Tuż przed stłuczką volvo odbiło w prawo, Kollberg, który zamierzał je wyprzedzić, też skręcił w prawo, i samochody zatrzymały się w poprzek skrzyżowania, równolegle do siebie, jeden przy drugim. Kollberg wrzucał wsteczny, kiedy beżowa skoda wbiła się w ich prawe drzwi. Jej kierowca popełnił błąd, zbyt gwałtownie zahamował, nie biorąc poprawki na pogodę.
Wypadek nie był groźny. Za dziesięć minut zjawi się dwóch ludzi z drogówki, zmierzą, co trzeba, spiszą numery rejestracyjne i nazwiska, poproszą o okazanie prawa jazdy, opiszą szkody, wzruszą ramionami i pójdą. Chyba że któryś z tych wściekle gestykulujących i wydzierających się kierowców zionie alkoholem. Wtedy nie wsiądą do swoich poobijanych blaszanych bożków i nie odjadą.
Ahlberg zaklął. Po dziesieciu sekundach Martin Beck zrozumiał dlaczego. Nie mogli się wydostać; drzwi były perfekcyjnie zablokowane, jakby je ktoś przyspawał.
Kiedy Kollberg podjął desperacką decyzję o wycofaniu się z tego kotła, tuż za nimi zatrzymał się autobus linii 55, odcinając jedyną możliwość ewakuacji. Nigdzie nie było widać kierowcy beżowej skody. Przypuszczalnie rozjuszony do żywego, zapalczywie gdzieś wyłuszczał swoje racje.
Ahlberg zaparł się stopami o drzwi i pchał, aż do bólu, ale skoda, którą właściciel zostawił na biegu, ani drgnęła.
Upłynęły trzy, może cztery koszmarne minuty. Ahlberg krzyczał i wymachiwał rękami. Tylną szybę pokryła marznąca mżawka. Na zewnątrz majaczył policjant w czarnej błyszczącej pelerynie.
W końcu kilku gapiów połapało się w sytuacji i zaczęli spychać na bok beżową skodę.
Nieudolnie i ślamazarnie. Policjant chciał im w tym przeszkodzić, ale szybko zmienił zdanie i się do nich przyłączył. Odsunęli skodę na metr. Zgniecione zawiasy wciąż blokowały drzwi. Ahlberg klął i uderzał w nie stopami. Martin Beck czuł na karku krople potu, które spływały zimną strużką między łopatkami.
Drzwi puściły, wolniutko, ze zgrzytem.
Ahlberg, zataczając się, wysiadł z samochodu. Martin Beck i Kollberg usiłowali się wydostać jednocześnie, co im się, o dziwo, udało.
Policjant już czekał z notesem w ręku.
– Jak to się stało?
– Stul pysk! – ryknął Kollberg.
– Gazu! – krzyknął Ahlberg, który zdążył przebiec pięć metrów.
Jacyś ludzie próbowali ich zatrzymać. Kollberg przewrócił obnośnego sprzedawcę kiełbasek.
Czterysta pięćdziesiąt metrów, pomyślał Martin Beck. Dobrze wytrenowany sportowiec pokonałby ten dystans w minutę. Ale oni niczego nie trenowali. Poza tym nie biegli po tartanie, tylko po asfalcie, w marznącej mżawce. Już po stu metrach ból rozsadzał mu klatkę piersiową. Ahlberg wciąż był pięć metrów przed nimi, ale na Jutas Backe pośliznął się i o mały włos nie upadł. Stracił przewagę i niemal ramię w ramię zbiegli ze zbocza do Eriksbergsplan. Martinowi Beckowi mroczki latały przed oczami. Za sobą słyszał charczący oddech Kollberga.
Wypadli za róg i donośnie chlupocząc, puścili się przez skwer. Od razu zobaczyli… W sypialni na drugim piętrze budynku przy Runebergsgatan paliło się światło. Roleta była opuszczona.
Mroczki zniknęły, ból w klatce piersiowej minął, jak ręką odjął. Przecinając Birger Jarlsgatan, Martin Beck nie miał cienia wątpliwości, że nigdy w życiu nie biegł szybciej, a mimo to Ahlberg był trzy metry przed nim, a Kollberg tuż obok. Kiedy dobiegł pod dom, Ahlberg zdążył otworzyć drzwi wejściowe.
Winda nie stała na parterze, ale nawet przez myśl im nie przeszło, żeby z niej skorzystać. Na pierwszym półpiętrze zauważył, co następuje: Po pierwsze, zabrakło mu powietrza w płucach, a po drugie, Kollberg gdzieś przepadł. Plan był świetny, pomyślał na drugim półpiętrze, ściskając klucz w ręku.
Zamek, jeden obrót, drzwi otworzyły się na dziesięć centymetrów. Zobaczył łańcuch, z mieszkania nie dochodziły żadne ludzkie odgłosy, tylko uporczywy, metaliczny dźwięk domofonu. Czas stanął w miejscu. Widział wzorek na chodniku w przedpokoju, ręcznik i but.
– Odsuń się – wychrypiał zdumiewająco opanowany Ahlberg.
Hulcnęlo, jakby cały świat wylatywał w powietrze. Ahlberg przestrzelił łańcuch i Martin Beck, który ciągle napierał na drzwi, raczej siłą rozpędu, bez udziału świadomości, przeleciał przez duży pokój do sypialni.