Obraz wydawał się nierzeczywisty i statyczny jak tableau w gabinecie figur woskowych madame Tussaud, jak prześwietlona fotografia. Zapamiętał wszystkie makabryczne szczegóły.
Mężczyzna miał na sobie płaszcz. Jego brązowy kapelusz leżał na podłodze, do połowy zasłonięty podartą niebiesko-białą szmizjerką.
Mężczyzna, który zabił Roseannę McGraw. Pochylał się nad łóżkiem i mocno przytrzymywał kolanem udo kobiety. Lewą dłoń położył na jej brodzie i ustach, dwoma palcami zaciskając nos. Prawą dłonią szukał gardła i właśnie znalazł.
Między jego rozczapierzonymi palcami Martin Beck zobaczył szeroko otwarte oczy kobiety. Po jej policzku spływała strużka krwi. Odpychała go od siebie, zapierała się prawą stopą o jego pierś i obejmowała rękami prawy nadgarstek. Była naga. Napięła mięśnie. Widział wszystkie jej ścięgna – jak na planszy anatomicznej. W jednej setnej sekundy zarejestrował każdy, najdrobniejszy szczegół.
Mężczyzna w płaszczu rozluźnił chwyt, zdjął kolano z uda kobiety i błyskawicznie się odwrócił.
Martin Beck po raz pierwszy popatrzył na osobnika ściganego przez sześć miesięcy i dziewiętnaście dni. Na kogoś, kto nazywał się Folke Bengtsson i mgliście przypominał mężczyznę, z którym rozmawiał w pokoju Kollberga pewnego popołudnia tuż przed świętami Bożego Narodzenia.
Spięta twarz, rozszerzone źrenice, rozbiegane oczy – jak kuna we wnykach. Stał lekko pochylony, na ugiętych nogach, i rytmicznie się kołysał.
Ale nie dłużej niż przez jedną dziesiątą sekundy. Potem ruszył przed siebie, wydając coś na kształt tłumionego szlochu. Martin Beck uderzył go w obojczyk otwartą dłonią. Ahlberg zaatakował od tyłu, żeby skrępować mu ręce.
Ahlbergowi przeszkodził pistolet, a Martina Becka zaskoczyła gwałtowna reakcja mężczyzny między innymi dlatego, że myślał wyłącznie o ofierze. Chciał, żeby dała znak życia, żeby nie leżała bezwładnie na łóżku, z otwartymi ustami i na wpół przymkniętymi oczyma.
Mężczyzna z zadziwiającą siłą trafił go głową w przeponę. Kiedy Martina Becka odrzuciło na ścianę, szaleniec wyrwał się z chwytu Ahlberga, pomknął do drzwi i lekko zgarbiony, zbiegał po schodach z szybkością równie nieprawdopodobną i absurdalną jak cała ta sytuacja.
Uporczywy metaliczny dźwięk nie umilkł nawet na chwilę.
Początkowo mężczyzna miał nad Martinem Beckiem pół piętra przewagi, ale odległość między nimi wciąż rosła.
Martin Beck zobaczył go dopiero na parterze. Uciekinier minął przeszklone drzwi, od względnej wolności dzieliło go kilka kroków.
Kollberg zdjął palec z guzika domofonu i odkleił się od ściany. Mężczyzna w trenczu szykował się do zadania mu potężnego ciosu w twarz.
W tym momencie Martin Beck wiedział, że to koniec. W sekundę później mężczyzna ryknął z bólu. Kollberg chwycił go za ramię, przygwoździł je do pleców i bezlitośnie wykręcił. Mężczyzna zwalił się na marmurową posadzkę.
Martin Beck oparł się o ścianę i wsłuchiwał w syreny, których wycie zdawało się dochodzić z kilku stron jednocześnie. Przyjechał wóz bojowy, umundurowani policjanci przeganiali spod drzwi oporną gromadę ciekawskich.
Popatrzył na mężczyznę, który nazywał się Folke Bengtsson i nadal półleżał, tam gdzie upadł, z policzkiem przytulonym do ściany, i zalewał się łzami.
– Jest karetka – poinformował Stenström.
Martin Beck wjechał windą na drugie piętro. Sonja Hansson siedziała w fotelu. Miała na sobie sztruksowe spodnie i wełniany sweter. Spojrzał na nią z nieszczęśliwą miną.
– Przyjechała karetka. Zaraz tu będą.
– Sama pójdę – powiedziała bezdźwięcznie. – Nie smuć się – dodała w windzie. – To nie twoja wina. Nic strasznego mi się nie stało.
Nie potrafił spojrzeć jej w oczy.
– Gdyby chciał mnie zgwałcić, może dałabym mu radę. Ale nie o to mu chodziło. Byłam bez szans. – Wzdrygnęła się. – Jeszcze dziesięć, może piętnaście sekund i… Albo szybciej, gdyby ten na dole nie pomyślał o domofonie. To go speszyło, zakłóciło coś w rodzaju izolacji… Uff, Boże, to straszne.
Kiedy szli do karetki, powiedziała:
– Biedny człowiek.
– Kto?
– On.
Kwadrans później na Runebergsgatan został tylko Kollberg i Stenström.
– Przyszedłem w samą porę, żeby zobaczyć, jak go załatwiłeś. Stałem po drugiej stronie ulicy. Gdzieś się tego nauczył?
– W komandosach. Rzadko robię z tego użytek.
– W życiu czegoś podobnego nie widziałem. Każdego mógłbyś rozłożyć.
– Szakal urodzony w sierpniu zobaczył we wrześniu deszcz i krzyknął, że w życiu nie pamięta takiego potopu.
– Co?
– To z Kiplinga – wyjaśnił Kollberg.
Rozdział 30
Martin Beck popatrzył na mężczyznę, który siedział naprzeciwko niego, skulony, z ręką zawieszoną na temblaku i spuszczoną nisko głową.
Czekał na tę chwilę sześć i pół miesiąca. Nachylił się i włączył magnetofon.
– Folke Bengtsson, urodzony w parafii Gustawa Wazy szóstego sierpnia tysiąc dziewięćset dwudziestego szóstego roku, zamieszkały na Rörstrandsgatan w Sztokholmie. Zgadza się?
Mężczyzna ledwie zauważalnie skinął głową.
– Proszę odpowiadać głośno i wyraźnie – powiedział Martin Beck.
– Tak – odparł mężczyzna, który nazywał się Folke Bengtsson. – Zgadza się.
– Czy przyznaje się pan do zamordowania na tle seksualnym obywatelki amerykańskiej Roseanny McGraw w nocy z czwartego na piąty lipca ubiegłego roku?
– Ja nikogo nie zamordowałem.
– Proszę mówić głośniej.
– Nie, nie przyznaję się.
– Wcześniej powiedział pan, że poznał Roseannę McGraw czwartego lipca ubiegłego roku na pokładzie statku pasażerskiego „Diana”. Zgadza się?
– Nie wiem. Nie wiedziałem, że tak się nazywa.
– Mamy dowody świadczące o tym, że był pan z nią czwartego lipca. W nocy zabił ją pan w jej kajucie i wyrzucił zwłoki za burtę.
– Nie, to nieprawda!
– Czy zabił ją pan w taki sam sposób, w jaki zamierzał pan zabić tę kobietę na Runebergsgatan?
– Ja nie chciałem jej zabić.
– Kogo nie chciał pan zabić?
– Tej kobiety. Przyszła do mnie kilka razy. Prosiła, żebym ją odwiedził. Nie mówiła tego poważnie. Chciała mnie upokorzyć.
– Czy Roseanna McGraw też chciała pana upokorzyć? Czy dlatego pan ją zabił?
– Nie wiem.
– Czy był pan w jej kajucie?
– Nie pamiętam. Może byłem. Nie wiem.
Martin Beck przyglądał się mężczyźnie w milczeniu.
– Czy jest pan zmęczony? – zapytał po chwili.
– Nie bardzo. Właściwie nie.
– Boli pana ręka?
– Już nie. W szpitalu zrobili mi zastrzyk.
– Czy kiedy wczoraj wieczorem zobaczył pan tę kobietę, nie pomyślał pan o Roseannie McGraw?
– To nie były kobiety.
– Co pan chce przez to powiedzieć? Oczywiście, że to były kobiety.
– Tak, ale… jak zwierzęta.
– Nie rozumiem.
– No, jak zwierzęta, całkowicie zawładnięte przez…
– Przez kogo? Przez pana?
– Niech pan ze mnie nie kpi. Były zawładnięte przez własne żądze. Przez brak wstydu.
Trzydziestosekundowe milczenie.
– Naprawdę pan tak myśli?
– Tak myślą wszyscy prawdziwi ludzie oprócz tych upadłych i zdeprawowanych.