Podbiegly wozy, ciagnace jak statki
Obok plywaczow w glebokiej kapieli.
Juz pierwsi w wozy wsiedli i znikneli;
Za nimi pierzchly piechotne ostatki.
Niejeden kaszlem suchotniczym steknie,
A przeciez mowi: "Jak tam chodzic pieknie!
Cara widzialem, i przed jeneralem
Nisko klanialem, i z paziem gadalem!"
Szlo kilku ludzi miedzy tym natlokiem,
Rozni od innych twarza i odzieniem,
Na przechodzacych ledwo rzuca okiem,
Ale na miasto patrza z zadumieniem.
Po fundamentach, po scianach, po szczytach,
Po tych zelazach i po tych granitach
Czepiaja oczy, jakby probowali,
Czy mocno kazda cegla osadzona;
I opuscili z rozpacza ramiona,
Jak gdyby myslac: czlowiek ich nie zwali!
Dumali - poszli - zostal z jedynastu
Pielgrzym sam jeden; zasmial sie zlosliwie,
Wzniosl reke, scisnal i uderzyl msciwie
W glaz, jakby grozil temu glazow miastu.
Potem na piersiach zalozyl ramiona
I stal dumajac, i w cesarskim dworze
Utkwil zrenice dwie jako dwa noze;
I byl podobny wtenczas do Samsona,
Gdy zdrada wziety i skuty wiezami
Pod Filistynow dumal kolumnami.
Na czolo jego nieruchome, dumne
Nagly cien opadl, jak calun na trumne,
Twarz blada strasznie zaczela sie mroczyc;
Rzeklbys, ze wieczor, co juz z niebios spadal,
Naprzod na jego oblicze osiadal
I stamtad dalej mial swoj cien roztoczyc.
Po prawej stronie juz pustej ulicy
Stal drugi czlowiek - nie byl to podrozny,
Zdal sie byc dawnym mieszkancem stolicy,
Bo rozdawaj ac miedzy lud jalmuzny,
Kazdego z biednych po imieniu wital,
Tamtych o zony, tych o dzieci pytal.
Odprawil wszystkich, wsparl sie na granicie
Brzeznych kanalow i wodzil oczyma
Po scianach gmachow i po dworca szczycie,
Lecz nie mial oczu owego pielgrzyma,
I wzrok wnet spuszczal, kiedy szedl z daleka
Biedny, zebrzacy zolnierz lub kaleka.
Wzniosl w niebo rece, stal i dumal dlugo
W twarzy mial wyraz niebieskiej rozpaczy.
Patrzyl jak aniol, gdy z niebios posluga
Miedzy czyscowe dusze zstapic raczy
I widzi cale w meczarniach narody,
Czuje, co cierpia, maja cierpiec wieki
I przewiduje, jak jest kres daleki
Tylu pokolen zbawienia - swobody.
Oparl sie placzac na kanalow brzegu,
Lzy gorzkie biegly i zginely w sniegu;
Lecz Bog je wszystkie zbierze i policzy,
Za kazda odda ocean slodyczy.
Pozno juz bylo, oni dwaj zostali,
Oba samotni, i chociaz odlegli,
Na koniec jeden drugiego postrzegli
I dlugo siebie nawzajem zwazali.
Pierwszy postapil czlowiek z prawej strony:
"Bracie, rzekl, widze, zes tu zostawiony
Sam jeden, smutny, cudzoziemiec moze;
Co ci potrzeba, rozkaz w imie Boze;
Chrzescijaninem jestem i Polakiem,
Witam cie Krzyza i Pogoni znakiem".
Pielgrzym, zbyt swymi myslami zajety,
Otrzasnal glowa i uciekl z wybrzeza;
Ale nazajutrz, gdy mysli swych mety
Z wolna rozjasnia i pamiec odswieza,
Nieraz zaluje owego natreta;
Jesli go spotka, pozna go, zatrzyma;
Choc rysow jego twarzy nie pamieta,
Lecz w glosie jego i w slowach cos bylo
Znanego uszom i duszy pielgrzyma
Moze sie o nim pielgrzymowi snilo.
POMNIK PIOTRA WIELKIEGO
Z wieczora na dzdzu stali dwaj mlodzience
Pod jednym plaszczem, wziawszy sie za rece:
Jeden - ow pielgrzym, przybylec z zachodu,
Nieznana carskiej ofiara przemocy;
Drugi byl wieszczem ruskiego narodu,
Slawny piesniami na calej polnocy.
Znali sie z soba niedlugo, lecz wiele
I od dni kilku juz sa przyjaciele.
Ich dusze wyzsze nad ziemne przeszkody,
Jako dwie Alpow spokrewnione skaly:
Choc je na wieki rozerwal nurt wody,
Ledwo szum slysza swej nieprzyjaciolki,
Chylac ku sobie podniebne wierzcholki.
Pielgrzym cos dumal nad Piotra kolosem,
A wieszcz rosyjski tak rzekl cichym glosem:
"Pierwszemu z carow, co te zrobil cuda,
Druga carowa pamietnik stawiala.
Juz car odlany w ksztalcie wielkoluda
Siadl na brazowym grzbiecie bucefala
I miejsca czekal, gdzie by wjechal konno.
Lecz Piotr na wlasnej ziemi stac nie moze,
W ojczyznie jemu nie dosyc przestronne,
Po grunt dla niego poslano za morze.
Poslano wyrwac z finlandzkich nadbrzezy
Wzgorek granitu; ten na Pani slowo
Plynie po morzu i po ladzie biezy,
I w miescie pada na wznak przed carowa.
Juz wzgorek gotow; leci car miedziany,
Car knutowladny w todze Rzymianina,
Wskakuje rumak na granitu sciany,
Staje na brzegu i w gore sie wspina.
Nie w tej postawie swieci w starym Rzymie
Kochanek ludow, ow Marek Aureli,
Ktory tym naprzod rozslawil swe imie,
Ze wygnal szpiegow i donosicieli;
A kiedy zdziercow domowych poskromil,
Gdy nad brzegami Renu i Paktolu
Hordy najezdzcow barbarzynskich zgromil,
Do spokojnego wraca Kapitolu.
Piekne, szlachetne, lagodne ma czolo,
Na czole blyszczy mysl o szczesciu panstwa;
Reke powaznie wzniosl, jak gdyby wkolo
Mial blogoslawic tlum swego poddanstwa,
A druga reke opuscil na wodze,
Rumaka swego zapedy ukraca.
Zgadniesz, ze mnogi lud tam stal na drodze
I krzyczaclass="underline" "Cesarz, ojciec nasz powraca!"
Cesarz chcial z wolna jechac miedzy tlokiem,
Wszystkich ojcowskiem udarowac okiem.
Kon wzdyma grzywe, zarem z oczu swieci,
Lecz zna, ze wiezie najmilszego z gosci,
Ze wiezie ojca milijonom dzieci,
I sam hamuje ogien swej zywosci;
Dzieci przyjsc blisko, ojca widziec moga,
Kori rownym krokiem, rowna stapa droga.
Zgadniesz, ze dojdzie do niesmiertelnosci!
Car Piotr wypuscil rumakowi wodze,
Widac, ze lecial tratujac po drodze,
Od razu wskoczyl az na sam brzeg skaly.
Juz kon szalony wzniosl w gore kopyta,
Car go nie trzyma, kon wedzidlem zgrzyta,
Zgadniesz, ze spadnie i prysnie w kawaly.
Od wieku stoi, skacze, lecz nie spada,
Jako lecaca z granitow kaskada,
Gdy scieta mrozem nad przepascia zwisnie
Lecz skoro slonce swobody zablysnie
I wiatr zachodni ogrzeje te panstwa,
I coz sie stanie z kaskada tyranstwa?"
PRZEGLAD WOJSKA
Jest plac ogromny: jedni zowia szczwalnia,
Tam car psy wtrawia, nim pusci na zwierza;
Drudzy plac zowia grzeczniej gotowalnia,
Tam car swe stroje probuje, przymierza,
Nim w rury, w piki, w dziala ustrojony,
Wyjdzie odbierac monarchow poklony.
Kokietka idac na bal do palacu
Nie tyle trawi przed zwierciadlem czasow,
Nie robi tyle umizgow, grymasow,
Ile car co dzien na tym swoim placu.
Inni w tym placu widza saranczarnie,
Mowia, ze car tam hoduje nasiona
Chmury saranczy, ktora wypasiona
Wyleci kiedys i ziemie ogarnie.
Sa, co plac zowia toczydlem chirurga,
Bo tu car naprzod lancety szlifuje,
Nim wyciagnawszy reke z Petersburga,
Tnie tak, ze cala Europa poczuje;
Lecz nim wysledzi, jak gleboka rana,
Nim plastr obmysli od naglej krwi straty,
Juz car puls przetnie szacha i sultana
I krew wypusci spod serca Sarmaty.
Plac roznych imion, lecz w jezyku rzadow
Zowie sie placem wojskowych przegladow.
Dziesiata - ranek - juz przegladow pora,
Juz plac okraza ludu zgraja cicha,
Jako brzeg czarny bialego jeziora;
Kazdy sie tloczy, na srodek popycha.
Po placu, jako rybitwy nad woda,
Zwija sie kilku doricow i dragunow;
Ciekawsze glowy tylcem piki boda,
Na blizsze karki sypia grad bizunow.
Kto wylazl naprzod jak zaba z bagniska,
Ze lbem sie cofa i kark w tlumy wciska.
Slychac grzmot z dala, gluchy, jednostajny,