Выбрать главу

To ku niebiosom, to widzow gromady

Zdawal sie wzywac i mimo swa meke

Dawal im glosno, dlugo jakies rady.

Jakie? nikt nie wie, nie mowia przed nikim.

Bojac sie szpiegow sluchacze uciekli

I tyle tylko pytajacym rzekli,

Ze ranny mowil zlym ruskim jezykiem;

Kiedy niekiedy slychac bylo w gwarze:

"Car, cara, caru" - cos mowil o carze.

Chodzily wiesci, ze zolnierz zdeptany

Byl mlodym chlopcem, rekrutem, Litwinem,

Wielkiego rodu, ksiecia, grata synem;

Ze ze szkol gwaltem w rekruty oddany,

I ze dowodzca, nie lubiac Polaka,

Dal mu umyslnie dzikiego rumaka,

Mowiac: "Niech skreci szyje Lach sobaka".

Kto byl, nie wiedza, i po tym zdarzeniu

Nikt nie poslyszal o jego imieniu;

Ach! kiedys tego imienia, o carze,

Beda szukali po twoim sumnieniu.

Diabel je posrod tysiacow ukaze,

Ktores ty w minach podziemnych osadzil,

Wrzucil pod konie, myslac, zes je zgladzil.

Nazajutrz z dala za placem slyszano

Psa gluche wycie - czerni sie cos w sniegu;

Przybiegli ludzie, trupa wygrzebano;

On po paradzie zostal na noclegu.

Trup na pol chlopski, na poly wojskowy,

Z glowa strzyzona, ale z broda dluga,

Mial czapke z futrem i plaszcz mundurowy,

I byl zapewne oficerskim sluga.

Siedzial na wielkim futrze swego pana,

Tu zostawiony, tu rozkazu czekal,

I zmarzl, i sniegu juz mial za kolana.

Tu go pies wierny znalazl i oszczekal.

Zmarznal, a w futro nie okryl sie cieple;

Jedna zrenica sniegiem zasypana,

Lecz drugie oko otwarte, choc skrzeple,

Na plac obrociclass="underline" czekal stamtad pana!

Pan kazal siedziec i sluga usiadzie,

Kazal nie ruszac z miejsca, on nie ruszy,

I nie powstanie - az na strasznym sadzie;

I dotad wierny panu, choc bez duszy,

Bo dotad reka trzyma panska szube

Pilnujac, zeby jej nie ukradziono;

Druga chcial reke ogrzac, ukryc w lono,

Lecz juz nie weszly pod plaszcz palce grube.

I pan go dotad nie szukal, nie pytal!

Czy malo dbaly, czy nadto ostrozny

Zgaduja, ze to oficer podrozny;

Ze do stolicy niedawno zawital,

Nie z powinnosci chodzil na parady,

Lecz by pokazac swieze epolety

Moze z przegladow poszedl na obiady,

Moze na niego mrugnely kobiety,

Moze gdzie wstapil do kolegi gracza

I nad kartami - zapomnial brodacza;

Moze sie wyrzekl i futra, i slugi,

By nie rozglosic, ze mial szube z soba;

Ze nie mogl zimna wytrzymac jak drugi,

Gdy je car carska wytrzymal osoba;

Boby mowiono: jezdzi nieformalnie

Na przeglad z szuba! - mysli liberalnie.

O biedny chlopie! heroizm, smierc taka,

Jest psu zasluga, czlowiekowi grzechem.

Jak cie nagrodza? pan powie z usmiechem,

Zes byl do zgonu wierny - jak sobaka.

O biedny chlopie! za coz mi lza plynie

I serce bije, myslac o twym czynie:

Ach, zal mi ciebie, biedny Slowianinie!

Biedny narodzie! zal mi twojej doli,

Jeden znasz tylko heroizm - niewoli.

DZIEN PRZED POWODZIA PETERSBURSKA 1824

OLESZKIEWICZ

Gdy sie najtezszym mrozem niebo zarzy,

Nagle zsinialo, plamami czernieje,

Podobne zmarzlej nieboszczyka twarzy,

Ktora sie w izbie przed piecem rozgrzeje,

Ale nabrawszy ciepla, a nie zycia,

Zamiast oddechu zionie para gnicia.

Wiatr zawial cieply. - Owe slupy dymow,

Ow gmach powietrzny jak miasto olbrzymow,

Niknac pod niebem jak czarow widziadlo,

Runelo w gruzy i na ziemie spadlo:

I dym rzekami po ulicach plynal,

Zmieszany z para ciepla i wilgotna;

Snieg zaczal topniec - i nim wieczor minal,

Oblewal bruki rzeka Stygu blotna.

Sanki uciekly, kocze i landary

Zerwano z plozow; grzmia po bruku kola;

Lecz posrod mroku i dymu, i pary

Oko pojazdow rozroznic nie zdola;

Widac je tylko po latarek blyskach,

Jako plomyki bledne na bagniskach.

Szli owi mlodzi podrozni nad brzegiem

Ogromnej Newy; lubia isc o zmroku,

Bo czynownikow unikna widoku

I w pustym miejscu nie zejda sie z szpiegiem.

Szli obcym z soba gadajac jezykiem;

Czasem piesn jakas obca z cicha nuca,

Czasami stana i oczy obroca,

Czy kto nie slucha? - nie zeszli sie z nikim.

Nucac bladzili nad Newy korytem,

Ktore sie ciagnie jak alpejska sciana,

Az sie wstrzymali, gdzie miedzy granitem

Ku rzece droga spada wyrabana.

Stamtad, na dole, ujrzeli z daleka

Nad brzegiem wody z latarka czlowieka:

Nie szpieg, bo tylko sledzil czegos w wodzie,

Ani przewoznik, ktoz plywa po lodzie?

Nie jest rybakiem, bo nic nie mial w reku

Oprocz latarki i papierow peku.

Podeszli blizej, on nie zwrocil oka,

Wyciagal powroz, ktory w wode zwisal,

Wyciagnal, wezly zliczyl i zapisal;

Zdawal sie mierzyc, jak woda gleboka.

Odblask latarki odbity od lodu

Oblewa jego ksiegi tajemnicze

I pochylone nad swieca oblicze

Zolte jak oblok nad sloncem zachodu:

Oblicze piekne, szlachetne, surowe.

Okiem tak pilnie w swojej ksiedze czytal,

Ze slyszac obcych kroki i rozmowe

Tuz ponad soba, kto sa, nie zapytal,

I tylko z reki lekkiego skinienia

Widac, ze prosi, wymaga milczenia.

Cos tak dziwnego bylo w reki ruchu,

Ze choc podrozni tuz nad nim staneli,

Patrzac i szepcac, i smiejac sie w duchu,

Umilkli wszyscy, przerwac mu nie smieli.

Jeden w twarz spojrzal i poznal, i krzyknaclass="underline"

"To on!" - i ktoz on? - Polak, jest malarzem,

Lecz go wlasciwiej nazywac guslarzem,

Bo dawno od farb i pedzla odwyknal,

Biblija tylko i kabale bada,

I mowia nawet, ze z duchami gada.

Malarz tymczasem wstal, pisma swe zlozyl

I rzekl, jak gdyby rozmawiajac z soba:

"Kto jutra dozyl, wielkich cudow dozyl;

Bedzie to druga, nie ostatnia proba;

Pan wstrzasnie szczeble asurskiego tronu,

Pan wstrzasnie grunty miasta Babilonu;

Lecz trzecia widziec. Panie! nie daj czasu!"

Rzekl i podroznych zostawil u wody,

A sam z latarka z wolna szedl przez schody

I zniknal wkrotce za parkan terasu.

Nikt nie zrozumial, co ta mowa znaczy;

Jedni zdumieni, drudzy rozsmieszeni,

Wszyscy krzykneli: "Nasz guslarz dziwaczy",

I chwile jeszcze stojac posrod cieni,

Widzac noc pozna, chlodna i burzliwa,

Kazdy do domu powracal co zywo.

Jeden nie wrocil, lecz na schody skoczyl

I biegl terasem; nie widzial czlowieka,

Tylko latarke jego z dala zoczyl,

Jak bledna gwiazda swiecila z daleka.

Chociaz w malarza nie zajrzal oblicze,

Choc nie doslyszal, co o nim mowili,

Ale dzwiek glosu, slowa tajemnicze

Tak nim wstrzasnely! - przypomnial po chwili,

Ze glos ten slyszal, i biegl co mial mocy

Nieznana droga srod sloty, srod nocy.

Latarka predko niesiona mignela,

Coraz mniej szata, zakryta mgly mrokiem

Zdala sie gasnac; wtem nagle stanela

W posrodku pustek na placu szerokiem.

Podrozny kroki podwoil, dobiega;

Na placu lezal wielki stos kamieni,

Na jednym glazie malarza spostrzega:

Stal nieruchomy posrod nocnych cieni.

Glowa odkryta, odslonione barki,

A prawa reka wzniesiona do gory,

I widac bylo z kierunku latarki,

Ze patrzyl w dworca cesarskiego mury.

I w murach jedno okno w samym rogu

Blyszczalo swiatlem; to swiatlo on badal,

Szeptal ku niebu, jak modlac sie Bogu,

Potem glos podniosl i sam z soba gadal.

"Ty nie spisz, carze! noc juz wkolo glucha,

Spia juz dworzanie - a ty nie spisz, carze;

Jeszcze Bog laskaw poslal na cie ducha,

On cie w przeczuciach ostrzega o karze.

Lecz car chce zasnac, gwaltem oczy zmruza,