Выбрать главу

– OK – mruknęła Olivia, czując się jak kretynka. – Dzięki za wszystko.

Jednak nie mogła zasnąć. Nie mogła przestać myśleć o genialnym wręcz planie Osamy Bin Ferrame Nikomu nawet do głowy by nie przyszło podejrzewać cokolwiek. Przecież wszyscy wiedzieli, że członkowie Al-Kaidy to maniacy: inżynierowie w dziadowskich garniturach zamieszkujący ponure mieszkanka w Hamburgu albo zaniedbane szeregowce z lat trzydziestych w Cricklewood, wspólnie objadający się hinduskim żarciem na wynos, zanoszący modły w prowizorycznych meczetach i faksujący swoje rozkazy z poczty w Neasden.

Działacze Al-Kaidy nie włóczą się po przyjęciach w eleganckich hotelach, popijając jabłkowe martini. Nie zajmują się produkcją filmów i nie zatrudniają nadgorliwych rzeczniczek, by kreowały ich wizerunek. Przykrywka była wprost idealna. Idealna.

Wyskoczyła z łóżka i sprawdziła skrzynkę w komputerze. Żadnej odpowiedzi od Barry'ego. Wobec tego poszukała w wyszukiwarce Google czegoś na temat Pierre'a Ferrame

Nic, żadnej wzmianki. Aż nadto oczywiste, dlaczego.

Zgasiła światło i ponownie spróbowała zasnąć. Cholerny jet-lag*.* Jet-lag (ang.) – zmęczenie po długiej podróży samolotem, spowodowane zmianą stref czasowych. Musiała coś zrobić, bo inaczej za czterdzieści osiem godzin znajdzie się z powrotem w londyńskim deszczu i będzie pisać artykuły o najnowszych osiągnięciach Marksa & Spencera w dziedzinie ukrywania zarysu majtek pod spodniami. W ciemnościach kusząco migotał ekran komputera. Czy może stać się coś złego, jeśli przynajmniej zawiadomi Barry'ego?

5

Siedziała na tarasie kawiarni na South Shore Strip i czekając na telefon od Barry'ego, modliła się, żeby przestało wiać. Pogoda była słoneczna i wilgotna, ale w tle nieustannie zawodził wiatr. Śniadanie zawsze było ulubionym posiłkiem Olivii: kawa i coś niezbyt wyszukanego, na przykład ciepła bułeczka z masłem. Albo wędzony łosoś i bagietka z serkiem śmietankowym. Albo naleśniki z bananami. I możliwie jak najwięcej gazet rozpostartych na stole. Dzisiejszego ranka jednak „New York Times”, „Miami Herald”, „USA Today” i dwa brytyjskie brukowce musiały tkwić przyciśnięte do stołu solniczką i pieprzniczką. Zamówiła francuskie tosty z jabłkami i cynamonem, by pozbyć się z organizmu resztek wczorajszego jabłkowego martini. Jabłka lecz jabłkami – jak ukąszenie węża wężowym jadem.

Olivia wierzyła, że zawsze powinna posłuchać pierwszej myśli, jaka zaraz po przebudzeniu przychodziła jej do głowy. Niestety jednak dzisiejszego ranka – z powodu stoczonej w nocy walki z żaluzjami, które zniszczyły idealną perfekcję pokoju, klinując się z jednej strony od dołu, z drugiej zaś od góry, o pół do szóstej, po zaledwie trzech godzinach snu postawił ją na nogi oślepiający blask słońca Miami – żadne myśli jako takie się nie pojawiły. Wobec tego, z technicznego punktu widzenia, pierwszą myślą będzie ta, która pojawi się po wypiciu porannej kawy. Co – jak z ulgą stwierdziła, dostrzegając zmierzającego ku niej kelnera z jej śniadaniem – nastąpi lada chwila. Rozkoszując się wyczekiwaniem, nalała kawy do filiżanki, upiła łyk i czekała na myśl.

„To on”, pomyślała. „To Osama Bin Laden ukrywający się na oczach wszystkich, po rozległej operacji plastycznej i wycięciu kilkunastu centymetrów kości z nóg”.

Syropem klonowym polała trójkącik francuskiego tostu z jabłkami i cynamonem, wbiła w niego nóż i przyglądała się, jak wypływa z niego jabłkowe purée, wyobrażając sobie jednocześnie konfrontację z Osamą Bin Ferramo na wieczornym przyjęciu: „Zabijanie to zła rzecz. My, jako narody świata, musimy nauczyć się szanować dzielące nas różnice i żyć w pokoju”. Osama Bin Ferramo załamuje się i ze szlochem przyznaje, iż musi zakończyć toczoną przez siebie świętą wojnę i odtąd niezmordowanie pracować na rzecz światowego pokoju u boku Paddy'ego Ashdowna, prezydenta Cartera, Ginger Spice i całej reszty. Olivia zdobędzie międzynarodowe uznanie i szacunek, awansują ją na zagranicznego korespondenta, zostanie jej przyznana honorowa nagroda Pulitzera… zadzwonił jej telefon.

– Cześć – powiedziała pełnym napięcia głosem, sprawdzając, czy za jej plecami nie czają się szpiedzy Al-Kaidy. W słuchawce rozległ się głos Barry'ego.

– OK, numero uno: ten artykuł o pływającym bloku-statku…

– Tak! – Olivia weszła mu w słowo z ożywieniem. – To naprawdę świetna historia. On jest ogromny. I ludzie mieszkają na nim przez cały rok na okrągło, i dowozi się ich na pokład helikopterami. Potrzebuję na to kilku dodatkowych dni. – Przytrzymywała telefon ramieniem, jednocześnie dziobiąc widelcem tost.

– Och, całkowicie się z tobą zgadzam, że to świetna historia. Prawdę mówiąc, tak świetna, że – co zdaje się umknęło twojej uwadze – w zeszłym tygodniu pisaliśmy o tym w rozkładówce „Styl”.

Olivia zamarła z kęsem tostu w połowie drogi między talerzem a ustami.

– „Styl” to dział „Sunday Timesa”, gazety, dla której podobno pracujesz. Rzekłbym nawet, że dział, w którym ty konkretnie pracujesz. Zakładam, że zdarza ci się od czasu do czasu czytywać „Sunday Timesa” lub przynajmniej wiesz, o którą gazetę chodzi?

– Tak – powiedziała, opuszczając gardę.

– A ta druga „fantastyczna historia”, na którą się natknęłaś. Co też to takiego? Inwazja chodzących delfinów na Miami? A może iracki minister informacji puszcza w holu płyty winylowe?

Dzięki Bogu, że mimo wszystko nie wysłała mu e-maila.

– Cóż, w zasadzie dopiero zaczęłam nad tym pracować. Powiem ci więcej za kilka…

– Przymknij się. Jak ci idzie pisanie artykułu, który ci zleciłem? Jeśli się nie mylę, w tym właśnie celu wysłaliśmy cię do Miami, ponosząc gigantyczne koszty? Czy istnieje cień szansy, że łaskawie się tym zajmiesz?

– Och, tak, tak. Pracuję nad tym. Idzie mi świetnie. Ale natrafiłam na ślad innej genialnej historii. Uwierz mi na słowo, to coś fantastycznego. Gdybym tylko mogła zostać jeden dzień dłużej i iść na to przyjęcie, wtedy…

– Nie. Nie. Nie. I jeszcze raz nie. Do szóstej dzisiaj wieczorem twojego czasu mam mieć twój artykuł Cool Miami. Tysiąc pięćset słów. Bez błędów w pisowni. I z ogólnie przyjętą interpunkcją, a nie jakąś tam zbieraniną znaczków, postawionych byle jak i byle gdzie. A potem nie idziesz na żadne przyjęcie, zakupy czy tym podobne głupstwo, które nie daj Boże wpadnie ci do głowy. Jedziesz na lotnisko i nocnym samolotem wracasz do kraju. Dotarło?

Niewyobrażalnym wysiłkiem woli powstrzymała się, by mu nie powiedzieć, że:

1. Właśnie stracił okazję na najlepszą historię dwudziestego pierwszego wieku.

2. Przyjdzie dzień, kiedy gorzko tego pożałuje.

3. Co się tyczy interpunkcji: język to cudowne, wolne, stale ewoluujące stworzenie, któremu nie powinno się niczego utrudniać poprzez sztuczne przepisy czy zasady narzucane z zewnątrz raczej niż od wewnątrz.

– Niech ci będzie, męczyduszo – powiedziała. – Do szóstej będę gotowa.

„Elan” jeszcze nie odezwał się, by odwołać artykuł o OceansApart, uznała więc, że nie zaszkodzi, jeśli szybciutko skoczy do portu i rzuci okiem – tak na wszelki wypadek – na kolosa, i gdy z „Elan” mimo wszystko zadzwonią i każą jej pisać, będzie już dysponować jakimś materiałem. Poza tym przy okazji może uda jej się zdobyć nieco lokalnych ciekawostek do artykułu dla „Sunday Timesa”. Zbliżała się już dziewiąta, obliczyła sobie jednak, że jeśli wróci z portu do dziesiątej trzydzieści, wciąż jeszcze będzie miała siedem i pół godziny na napisanie artykułu. I sprawdzenie go pod względem pisowni i interpunkcji. I wysłanie e-mailem. Artykuł z całą pewnością wypadnie wspaniale. Bez wątpienia. Toż to zaledwie około dwustu słów na godzinę. Poza tym, całą drogę może pokonać biegiem. W końcu w żadnych okolicznościach nie powinno się zapominać o ćwiczeniach fizycznych.