Robert Sheckley
Rozdwojenie
Everett Barthold wykupił polisę ubezpieczeniową na życie nie bez zastanowienia. Najpierw dokładnie zapoznał się z warunkami, zwracając szczególną uwagę na zagadnienia łamania punktów umowy, rozmyślnych oszustw, machinacji z czasoprzestrzenią i zasad wypłacania odszkodowań. Sprawdził, na ile drobiazgowo towarzystwa ubezpieczeniowe badają sprawy przed wypłaceniem odszkodowania. Uzyskał wreszcie znaczną wiedzę na temat przypadków rozdwojenia — a to właśnie interesowało go szczególnie.
Kiedy uznał, że wie już wszystko, zaczął szukać towarzystwa ubezpieczeniowego, które spełniałoby jego wymagania. W końcu zdecydował się na Inter-Temporal Corporation, które w Teraźniejszości miało siedzibę w Hartford. Filie Inter-Temporal mieściły się w Nowym Jorku (w roku 1959), w Rzymie (rok 1580) i w Konstantynopolu (rok 1126). Oferowali więc swe usługi w całym obszarze czasowym, co było ważne dla realizacji całego planu.
Zanim Barthold złożył wniosek o polisę, przedyskutował swój projekt z żoną. Mavis Barthold była szczupłą, przystojną kobietą o przewrotnej kociej naturze.
— To się nigdy nie uda — stwierdziła natychmiast.
— Ależ to jest całkiem bezpieczne, kochanie — rzekł stanowczo Barthold.
— Resztę życia spędzisz pod kluczem.
— Nie ma mowy — zapewnił ją Barthold. — To nie może się nie udać… jeżeli mi pomożesz.
— Chcesz zrobić ze mnie swoje narzędzie — powiedziała żona. — Nie zgadzam się, kochanie.
— Moja droga, wydaje mi się, że chciałabyś mieć futro z autentycznych marsjańskich skartów. Chyba już niewiele ich pozostało przy życiu.
Oczy pani Barthold błysnęły. Mąż sprytnie ugodził w jej czuły punkt.
— Myślę też — rzekł z wolna Barthold — że sprawiłby ci przyjemność nowy poduszkowiec Daimlera, stroje z firmy Letti Det, sznur klejnotów ruum, willa na wenusjańskiej Riwierze…
— Wystarczy, kochanie! — pani Barthold z lubością patrzyła na swego przedsiębiorczego męża. Od dawna podejrzewała, że w tym niepozornym ciele bije dzielne serce. Barthold był niski, zaczynał łysieć, miał pospolite rysy, a zza rogowych okularów patrzyły łagodne oczy. Ale jego duch najlepiej czułby się w jakimś potężnym ciele pirata.
— Więc jesteś pewny, że to się uda? — spytała go.
— Zupełnie pewny, jeśli zrobisz to, co ci powiem, i przestaniesz się zgrywać.
— Dobrze, kochanie — powiedziała pani Barthold i pomyślała o blasku klejnotów ruum, o zmysłowym dotyku futra ze skartów.
Barthold poczynił ostatnie przygotowania. Wszedł do małego sklepiku, w którym na wystawie były różne rzeczy, ale wewnątrz handlowano czymś zupełnie innym. Wyszedł uboższy o kilka tysięcy dolarów, ale za to z małą brązową walizeczką, którą mocno ściskał pod pachą. Pochodzenie tych pieniędzy było nie do ustalenia. Zbierał je w drobnych banknotach przez kilka lat. Pochodzenie zawartości brązowej walizeczki również było nie do ustalenia.
Zdeponował walizeczkę w przechowalni bagażu, odetchnął głęboko i wszedł do biura Inter-Temporal Corporation.
Przez pół dnia lekarze opukiwali go i osłuchiwali. Wypełnił formularze i w końcu został zaprowadzony do gabinetu pana Grynsa, kierownika oddziału.
Gryns był uprzejmym, zwalistym mężczyzną. Szybko przejrzał papiery Bartholda, kiwając potakująco głową.
— Doskonale, doskonale — rzekł. — Wszystko wydaje się w porządku. Poza jedną sprawą.
— Co takiego? — zapytał Barthold, a serce zabiło mu gwałtownie.
— Kwestia dodatkowego ubezpieczenia. Nie jest pan zainteresowany pożarem albo kradzieżą? Może odpowiedzialność cywilna, wypadek albo choroba? Ubezpieczamy od wszystkiego, począwszy od kuli muszkietowej, a skończywszy na tak dokuczliwej dolegliwości jak chroniczny katar.
— Och — powiedział Barthold, a puls zaczął mu wracać do normy. — Nie, dziękuję. Teraz interesuje mnie tylko polisa na życie. Moje obowiązki zmuszają mnie do podróżowania w czasie. Chcę odpowiednio zabezpieczyć moją żonę.
— Oczywiście, proszę pana — rzekł Gryns. — W takim razie sądzę, że wszystko jest w porządku. Czy zna pan warunki tej polisy?
— Myślę, że tak — odparł Barthold, który przez cały miesiąc studiował formularze Inter-Temporal.
— Polisa dotyczy życia ubezpieczonego — mówił pan Gryns — a okres tego życia mierzony jest wyłącznie w subiektywnym czasie fizjologicznym. Polisa chroni pana w przedziale tysiąca lat z obu stron Teraźniejszości. Ale nie dalej. Ryzyko jest zbyt wielkie.
— Nie mógłbym marzyć o niczym więcej — powiedział Barthold.
— Polisa zawiera też zwyczajową klauzulę dotyczącą rozdwojenia. Czy rozumie pan jej znaczenie i warunki?
— Sądzę, że tak — odpowiedział Barthold, który pamiętał ją słowo w słowo.
— Wszystko jest wobec tego w porządku. Proszę tu podpisać. I tutaj.
— Dziękuję — rzekł Barthold i naprawdę tak pomyślał. Wrócił do swego biura. Był kierownikiem działu sprzedaży w firmie Alpro (zabawki dla wszystkich epok). Oznajmił, że w celach handlowych niezwłocznie udaje się w przeszłość.
— Wspaniale! — wykrzyknął pan Carlisle, dyrektor Alpro. — Od dawna miałem nadzieję, że to zrobisz, Everett. — Wiedziałem o tym, panie Carlisle. Ale decyzję, proszę pana, podjąłem niedawno. Udaj się tam, pomyślałem, i sam sprawdź, co się dzieje. Wyszedłem więc, poczyniłem przygotowania i mogę już wyruszyć.
Carlisle poklepał go po ramieniu.
— Jesteś najlepszym szefem sprzedaży, jakiego Alpro kiedykolwiek miało. Bardzo się cieszę, że postanowiłeś wyruszyć.
— Ja także, panie Carlisle.
— Powodzenia! Przy okazji… — pan Carlisle uśmiechnął się szelmowsko — …mam pewien adres w Kansas City w roku 1895, który może cię zainteresować. Wiesz, teraz się tego tak nie buduje. A w San Francisco w roku 1840 znam…
— Dziękuję, proszę pana, ale…
— Tylko sprawy zawodowe, co, Everett?
— Tak, proszę pana — rzekł Barthold z poważną miną. — Tylko sprawy zawodowe.
Wreszcie wszystko już było gotowe. Barthold wrócił do v domu, spakował się i dał żonie ostatnie wskazówki.
— Pamiętaj — mówił jej — kiedy nadejdzie pora, udaj zaskoczoną, ale nie symuluj załamania nerwowego. Bądź zakłopotana, ale nie szalej.
— Wiem — powiedziała. — Czy myślisz, że jestem taka głupia?
— Nie, moja droga. Po prostu masz tendencję do nadmiernego okazywania uczuć przy każdej okazji. Zbyt mało, to źle, zbyt dużo — także źle.
— Skarbie — rzekła pani Barthold cichym głosem.
— Co?
— Czy nie sądzisz, że mogłabym kupić jeden malutki ruum już teraz? Tylko jeden, żeby dotrzymał mi towarzystwa, zanim…
— Nie! Czy chcesz zmarnować wszystko? Psiakrew, Mavis…
— Już dobrze. Ja tylko zapytałam. Powodzenia, kochanie.
— Dziękuję, kochanie. Pocałowali się.
Potem Barthold wyszedł.
Odebrał brązową walizeczkę ze schowka w przechowalni bagażu. Następnie pojechał heli-taxi do centralnego magazynu wehikułów czasu. Po dłuższym zastanowieniu kupił flippera typu A i zapłacił za niego gotówką.
— Nigdy pan tego nie pożałuje — powiedział sprzedawca, odcinając metkę błyszczącym narzędziem. — Co za moc jest w tym pojeździe! Podwójny wirnik. Pełne sterowanie w każdej epoce. Na pewno nie utknie w osobliwym punkcie równowagi czasoprzestrzennej.
— Świetnie — rzekł Barthold. — Zaraz wejdę i…
— Pomogę panu włożyć te bagaże. Wie pan, że jest podatek federalny od podróży w czasie?