— Wiem — odpowiedział Barthold, ostrożnie wkładając brązową walizeczkę do bagażnika flippera. — Bardzo dziękuję, już wchodzę i…
— Dobrze, proszę pana. Zegar jest ustawiony na zero i zarejestruje wszystkie pana podróże. Tutaj jest lista obszarów czasoprzestrzennych zabronionych przez rząd. Drugi egzemplarz jest naklejony na tablicy rozdzielczej. Lista obejmuje wszystkie poważniejsze wojny, obszary klęsk żywiołowych i punkty osobliwe czasoprzestrzeni. Udanie się do zakazanego obszaru podlega karze, a zegar zarejestruje każdą taką podróż.
— Wiem o tym wszystkim. — Barthold nagle się zdenerwował. Oczywiście sprzedawca niczego nie podejrzewał, ale po co tyle trajkotał o łamaniu prawa?
— Muszę pana zapoznać z przepisami — powiedział pogodnie sprzedawca. — Ponadto, proszę pana, istnieje tysiącletni limit podróży czasoprzestrzennych. Nikomu nie wolno go przekraczać bez pisemnego zezwolenia z Departamentu Stanu.
— Bardzo rozsądny zakaz — rzekł Barthold — i jedyny, o którym mi wspomniano w towarzystwie ubezpieczeniowym.
— Teraz to już wszystko. Życzę panu przyjemnej podróży! Flipper okaże się idealnym pojazdem na każdą okazję. Czy zechce pan udać się na skaliste drogi Meksyku w roku 1932, czy do wilgotnych tropików Kanady z roku 2308, Flipper doprowadzi pana do celu.
Barthold uśmiechnął się sztywno, uścisnął rękę sprzedawcy i wszedł do flippera. Zamknął drzwiczki, poprawił pasy bezpieczeństwa i włączył silniki. Z zaciśniętymi zębami pochylił się do przodu i nastawił docelowy punkt czasoprzestrzenny.
Potem wcisnął klawisz startowy.
Otoczyła go szara nicość. Na chwilę Barthold wpadł w przerażenie. Przemógł to jednak i poczuł przypływ gwałtownego podniecenia.
Nareszcie zaczynała się jego podróż ku fortunie! Nieprzenikniona szarość otaczała flippera jak lepka mgła. Barthold pomyślał o przepływających obok latach, o bezkształtnym świecie, bezkształtnej przestrzeni.
Ale nie było czasu na filozoficzne rozważania. Otworzył brązową walizeczkę i wyciągnął plik zapisanych kartek. Notatki, przygotowane dla niego przez agencję badań historycznych, zawierały kompletną historię rodu Bartholdów od najwcześniejszych czasów.
Bardzo długo studiował tę historię. Do realizacji swego planu potrzebował bowiem… Bartholda. Ale nie byle jakiego Bartholda. Potrzebny był mu Barthold płci męskiej, liczący trzydzieści osiem lat, nieżonaty, nie utrzymujący kontaktów z rodziną, nie posiadający bliskich przyjaciół i nie piastujący zbyt ważnego stanowiska. Najlepiej w ogóle nie pracujący.
Potrzebował Bartholda, którego nagłe zniknięcie nie zaniepokoiłoby nikogo, którego nikt by nie szukał.
Mając takie wymagania, Barthold mógł skreślić ze swej listy tysiące Bartholdów. Większość mężczyzn ożeniła się przed trzydziestym ósmym rokiem życia. Niektórzy nie dożyli tego wieku. Inni, choć samotni w wieku trzydziestu ośmiu lat, mieli bliskich przyjaciół i utrzymywali ścisłe kontakty z rodziną. Jeszcze inni, nie podtrzymujący więzów rodzinnych i pozbawieni przyjaciół, byli ludźmi, których zniknięcie spowodowałoby poszukiwania.
Po długotrwałym szperaniu Bartholdowi pozostała zaledwie garstka kandydatów. Tych zamierzał sprawdzić, mając nadzieję, że któryś spełni wszystkie jego wymagania…
Jeżeli taki człowiek w ogóle istniał — pomyślał i szybko wyrzucił tę myśl z głowy.
Niebawem szarość się rozproszyła. Wyjrzał i zobaczył, że znajduje się na brukowanej ulicy. Za nim parskał dziwny, wysoki automobil kierowany przez mężczyznę w słomkowym kapeluszu.
Był w Nowym Jorku w roku 1912.
Na pierwszej pozycji listy figurował Jack Barthold, zwany przez przyjaciół Bully Jackiem, dorywczo pracujący drukarz, włóczęga i niespokojny duch. Jack porzucił żonę i trójkę. dzieci w 1902 roku w Cheyenne i nie zamierzał do nich wracać. Dla Bartholda taki człowiek był równie dobry jak kawaler. Bully Jack służył pod generałem Pershingiem, a potem wrócił do swego dawnego zajęcia. Przenosił się z drukarni do drukarni, nigdzie nie zabawiając dłużej. Teraz, w wieku trzydziestu ośmiu lat, pracował gdzieś w Nowym Jorku.
Barthold udał się na Battery i stamtąd zaczął swoje polowanie po nowojorskich drukarniach. W jedenastej, na Water Street, znalazł tego człowieka.
— Szukasz Jacka Bartholda? — spytał go stary drukarz. — Tak, jest na zapleczu. — Hej, Jack! Jakiś facet do ciebie!
Serce Bartholda żywiej zabiło. Mężczyzna zbliżył się do niego, wyłaniając się z ciemnych zakamarków. Podszedł i spojrzał spode łba.
— Jestem Jack Barthold — rzekł. — Czego chcesz? Barthold spojrzał na swego krewniaka i smutno potrząsnął głową.
— Nie — powiedział — zupełnie nic. Szybko odwrócił się i wyszedł z drukarni.
Bully Jack, mierzący pięć stóp i osiem cali, ważący ze dwieście dziewięćdziesiąt funtów, poskrobał się w głowę. — O co, do diabła, w tym wszystkim chodzi? — spytał. Stary majster wzruszył ramionami.
Everett Barthold wrócił do flippera i przełączył sterowanie. Szkoda — powiedział do siebie — ale tłuścioch nie pasował do całego planu.
Następny przystanek był w Memphis w roku 1869. Odziany w stosowny strój Barthold wszedł do hotelu „Dixie Helle” i spytał w recepcji o Bena Bartholdera.
— Cóż — rzekł wytworny, siwy pan za biurkiem — jego klucz jest tutaj, więc sądzę, że wyszedł. Być może znajdzie go pan w barze na rogu, razem z resztą tej napływowej hołoty.
Barthold przełknął obelgę i wszedł do baru.
Był wczesny wieczór, ale gazowe lampy już się paliły. Ktoś brzdąkał na banjo; duża, wyłożona mahoniem sala była wypełniona.
— Gdzie mógłbym znaleźć Bena Bartholdera? — spytał a Barthold barmana.
— Tam dalej — odparł barman — wśród jankeskich handlarzy.
Wzdłuż długiego kontuaru Barthold przeszedł w drugi koniec baru. Tłoczyli się tam dostatnio odziani mężczyźni i wyzywająco wymalowane kobiety. Byli to z pewnością handlowcy z Północy, hałaśliwi, pewni siebie, zarozumiali. Kobiety były z Południa. Ale to już ich sprawa — stwierdził Barthold.
Gdy tylko podszedł do stołu, natknął się na tego człowieka. Bez wątpienia Ben Bartholder.
Wyglądał dokładnie tak samo jak Everett Barthold. Takiej właśnie osoby szukał Barthold.
— Panie Bartholder — powiedział — czy można słówko na osobności?
— Czemu nie? — rzekł Ben Bartholder.
Barthold skierował się do wolnego stolika. Jego krewniak usiadł naprzeciwko i patrzył bacznie.
— Proszę pana — zaczął Ben — między nami jest niesamowite podobieństwo.
— Rzeczywiście jest — odpowiedział Barthold. — Między innymi z tego powodu tu jestem.
— A jakie są pozostałe?
— Zaraz do nich przejdę. Ma pan ochotę na drinka? Barthold zamówił, zauważając jednocześnie, że Ben trzyma prawą rękę pod surdutem, poza zasięgiem wzroku. Ciekaw był, czy trzymał w niej rewolwer. Jankesi musieli być ostrożni w okresie „przebudowy” Południa.
Kiedy podano drinki, Barthold powiedział:
— Przejdę teraz do rzeczy. Czy chciałby pan zarobić wcale pokaźną sumę?
— Któż nie chciałby?
— Nawet gdyby wymagało to długiej i męczącej podróży?
— Przyjechałem tutaj z Chicago — rzekł Ben. — Mogę pojechać dalej.
— A jeśli trzeba będzie trochę naruszyć prawo?
— Ben Bartholder gotów jest na wszystko, proszę pana, jeśli ma z tego jakiś zysk. Ale kim pan jest i na czym polega pańska propozycja?
— Nie tutaj — powiedział Barthold. — Czy jest tu jakieś miejsce, w którym na pewno nikt nam nie przeszkodzi?