— Mój pokój w hotelu.
— Więc chodźmy tam.
Obaj wstali. Barthold spojrzał na prawą rękę Bena i zamarł. Benjamin Bartholder nie miał prawej ręki.
— Straciłem pod Vicksburgiem — wyjaśnił Ben, widząc osłupienie Bartholda. — To nic wielkiego. Każdego mogę wyzwać i spuścić mu baty jedną ręką i protezą.
— Nie wątpię — rzekł z irytacją Barthold. — Podziwiam pańską siłę woli. Proszę zaczekać. Ja… ja zaraz wrócę.
Barthold wypadł przez obrotowe drzwi baru i pobiegł prosto do flippera. Szkoda — pomyślał nastawiając przyrządy. Benjamin Bartholder byłby idealny.
Ale kaleka nie pasował do jego planu.
Następny skok czasoprzestrzenny wykonał do Prus roku 1676. Zaopatrzony w hipnotyczną znajomość niemieckiego i strój stosownego kroju przemierzał wyludnione ulice Królewca, szukając Hansa Baerthalera.
Było południe, ale ulice niesamowicie opustoszałe. Barthold szedł i szedł, aż w końcu natknął się na mnicha.
— Baerthaler? — zamyślił się mnich. — A, chodzi wam, panie, o starego Ottona, krawca! Teraz mieszka on w Rawensburgu, dobry człowieku.
— To musi być jego ojciec — rzekł Barthold. — Ja szukam Hansa Baerthalera, syna.
— Hans… oczywiście! — Mnich energicznie pokiwał głową, a potem rzucił na Bartholda kpiące spojrzenie. Ale czy jesteście pewni, że tego człowieka szukacie?
— Całkowicie pewny — powiedział Barthold. — Mógłbyś pokazać mi drogę do niego?
— Możecie go znaleźć w katedrze — rzekł mnich.
Chodźmy, ja też tam idę.
Barthold poszedł za mnichem, zastanawiając się, czy przypadkiem nie otrzymał złych informacji. Baerthaler, którego szukał, nie był księdzem. Był najemnym żołnierzem, który w bojach przemierzył całą Europę. Taki osobnik nie chodzi do katedry, chyba że — pomyślał ze zgrozą Barthold — niespodziewanie popadł w religijność.
Gorączkowo modlił się, żeby tak nie było. To zniweczyłoby wszystko.
— Oto jesteśmy, panie — powiedział mnich, zatrzymując się przed niebotyczną, imponującą budowlą. — A to jest Hans Baerthaler.
Barthold spojrzał. Zobaczył okrytego łachmanami człowieka, siedzącego na schodach katedry. Przed nim leżał stary kapelusz, w którym walały się dwa miedziaki i kromka suchego chleba.
— Żebrak — mruknął Barthold z goryczą. — Chociaż może…
Przypatrzył się i dostrzegł pusty, pozbawiony wyrazu wzrok żebraka, trzęsącą się szczękę, pożądliwie rozbiegane wargi.
— Żal mi go — rzekł mnich. — Hans Baerthaler został ranny w głowę w bitwie ze Szwedami pod Fehrbellin i nigdy nie odzyskał rozumu. Bardzo mi go żal.
Barthold pokiwał głową i rozejrzał się po pustym placu przed katedrą, po wyludnionych ulicach.
— Gdzie są wszyscy? — spytał.
— Ależ, panie, przecież sami musicie to wiedzieć! Wszyscy poza nim i mną opuścili Królewiec. Szaleje tu czarna śmierć!
Przerażony Barthold zawrócił i pobiegł pustymi ulicami do flippera, do swych antybiotyków, do jakiejś innej epoki.
Z ciężkim sercem i poczuciem zbliżającej się klęski znów cofnął się w czasie, do Londynu roku 1595. W tawernie „Pod Małym Dzikiem” obok Great Hertford wypytywał się o Thomasa Barthala.
— A na co ci Barthal? — spytal szynkarz tak bełkotliwie, że Barthold ledwie go zrozumiał.
— Mam sprawę do niego — odrzekł Barthold swym hipnotycznie wyuczonym staroangielskim.
— Naprawdę masz? — Szynkarz zmierzył od stóp do głów przyodzianego w koronki Bartholda. — Naprawdę teraz masz sprawę?
Tawerna była niską, cuchnącą izbą oświetloną tylko przez dwie kapiące łojowe świece. Klienci, którzy zebrali się wokół Bartholda i ciasno go otoczyli, wyglądali na najgorszą hołotę. Stali dokoła, wciąż trzymając swoje cynowe kufle, ale Barthold dostrzegł pomiędzy ich łachmanami ostre błyski metalu.
— Szpicel, co?
— Co, u diabła, porabia tu szpicel?
— Pewno stuknięty.
— Całkiem zgłupiał, skoro przyszedł tu sam.
— I chce, żebyśmy mu dali biednego Toma Barthala. — Dajmy mu coś innego, chłopaki!
— Dobra, dajmy mu!
Szynkarz ze śmiechem patrzył, jak odziany w łachmany tłum napierał na Bartholda, wznosząc cynowe kufle jak maczugi. Przyparli go do ściany obok oprawnych w ołów okien. I dopiero wtedy Barthold w pełni zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie dlań stanowiła ta banda włóczęgów.
— Nie jestem szpiclem! — krzyknął.
— Gadaj se zdrów! — Ciżba znów naparła i ciężki kufel roztrzaskał się o ścianę tuż obok jego głowy.
Wiedziony niespodziewanym natchnieniem Barthold zerwał z głowy swój wielki kapelusz.
— Spójrzcie na mnie!
Zatrzymali się, wpatrując się w niego z otwartymi gębami. — Wierny obraz Toma Barthala! — zawołał ktoś.
— Ale Tom nigdy nie mówił, że ma brata! — zauważył ktoś inny.
— Jesteśmy bliźniakami — szybko powiedział Barthold — których rozłączono zaraz po urodzeniu. Ja wychowałem się w Normandii, Akwitanii i Kornwalii. Dopiero miesiąc temu dowiedziałem się, że mam brata bliźniaka. I przyjechałem, żeby się z nim spotkać.
Była to całkiem prawdopodobna historia w średniowiecznej Anglii, podobieństwo zaś było niezaprzeczalne. Barthold został posadzony za stołem i wyrosły przed nim kufle piwa.
— Przybyłeś za późno, chłopie — rzekł mu stary, jednooki żebrak. — Dobry był z niego fachowiec i zdolny nocny masztalerz…
Barthold domyślił się, że termin ten oznacza koniokrada.
— …ale zabrali go do Aylesbury i sądzili razem z portowymi dziwkami i innymi szczurami lądowymi. Najgorsze, że go skazali.
— Na jaką karę? — spytał Barthold.
— Na najwyższą — powiedział krępy włóczęga. Wieszają go dziś na Rybnym Targu!
Barthold przez chwilę milczał. Potem zapytał:
— Czy mój brat naprawdę jest podobny do mnie?
— Jak wykapany! — wykrzyknął szynkarz. — To niesamowite, chłopie, nie do uwierzenia. Te same rysy, ten sam wzrost, ta sama tusza — wszystko tak samo!
Pozostali potakująco kiwali głowami. Barthold, tak już bliski sukcesu, postanowił zaryzykować. Musiał mieć Toma Barthala!
— Zbliżcie się, zuchy — rzekł. — Nie kochacie szpicli ani londyńskiego trybunału, prawda? Ja we Francji jestem bogatym człowiekiem, bardzo bogatym. Czy chcielibyście pojechać ze mną i żyć jak baronowie?
— Jasne, że chcielibyśmy.
— To się da załatwić. Ale musimy zabrać ze sobą również mego brata.
— Ale jak? — spytał wędrowny garncarz o potężnych barach. — Wieszają go dzisiaj!
— Nie macie odwagi? — pytał ich Barthold. — Nie macie broni? Nie ośmielilibyście się pchnąć nożem dla łatwiejszego życia i majątku?
Głośnymi okrzykami wyrazili swą zgodę. Barthold przemówił do nich:
— Wiem, że rwiecie się do tego. Ale chcę, żebyście wypełnili moje polecenia.
Tylko mała grupka ludzi zebrała się na Rybnym Targu, gdyż była to zwykła, nieznaczna egzekucja. Jednak tłumek uradował się i zaczął wiwatować, gdy więzienny wózek zadudnił na brukowanych uliczkach i zatrzymał się przed szubienicą.
— To jest Tom — mruknął garncarz, stojąc na uboczu. — Widzisz go?
— Tak — rzekł Barthold. — Ruszajmy.
On i jego piętnastu ludzi przebili się przez tłum i otoczyli szubienicę. Kat już podniósł platformę, przypatrzył się gapiom przez otwory swej czarnej maski, a teraz sprawdzał linę. Dwaj pachołkowie wprowadzili Toma Barthala na schodki, ustawili go tuż pod liną…