Выбрать главу

— Jesteś gotów? — spytał Bartholda szynkarz. — Hej, jesteś gotów?

Barthold wpatrywał się z otwartymi ustami w człowieka na platformie. Podobieństwo było bezbłędne. Tom Barthal wyglądał dokładnie tak samo jak on… poza jednym drobiazgiem.

Policzki i czoło Barthala były głęboko poznaczone dziobami po czarnej ospie.

— Nadeszła odpowiednia chwila — rzekł szynkarz. i Jesteś gotowy, panie? Hej!

Odwrócił się i ujrzał wielki kapelusz znikający w bocznej uliczce.

Chciał rzucić się w pogoń, ale nagle się zatrzymał. Z szubienicy usłyszał świst, stłumiony krzyk i głuche mlaśnięcie. Kiedy się znowu odwrócił, kapelusz zniknął mu z oczu.

Everett Barthold wrócił do flippera w ponurym nastroju. Oszpecony mężczyzna nie pasował do jego planu. Wewnątrz flippera Barthold długo rozmyślał. Sprawy miały się źle, naprawdę bardzo źle. Przemierzył tyle epok, aż do średniowiecznego Londynu i nie znalazł żadnego Bartholda, którego mógłby wykorzystać. Teraz zbliżał się do granicy tysiąca lat.

Nie mógł poruszać się dalej. Legalnie nie mógł.

Ale przestępstwo trzeba udowodnić. On zaś nie chciał, nie mógł teraz wracać.

Gdzieś w czasoprzestrzeni musiał istnieć jakiś odpowiedni Barthold!

Otworzył brązową walizeczkę i wyjął z niej małe, ciężkie urządzenie. W swojej Teraźniejszości zapłacił za nie kilka tysięcy dolarów. Teraz znaczyło dla niego dużo więcej.

Starannie nastawił urządzenie i podłączył do zegara. Mógł już swobodnie podróżować w czasie. Nawet do prapoczątków świata, gdyby zechciał. Zegar tego nie zarejestruje.

Nastawił przyrząd i nagle poczuł się strasznie samotny. Przekroczenie bariery tysiąca lat było rzeczą przerażającą. Przez moment wahał się, czy nie zrezygnować z tego ryzykownego interesu, wrócić w bezpieczną Teraźniejszość, do żony, do pracy.

Jednak przemógł się i nacisnął klawisz startowy.

Zjawił się w Anglii, w roku 662, obok starożytnej warowni Maiden Castel. Ukrył flippera w zaroślach i włożył odzież ze zgrzebnego lnu. Wszedł na drogę prowadzącą do Maiden Castel, który stał na niewielkim wzniesieniu i był widoczny z daleka.

Minęła go grupa wojów ciągnących wózek. Na wózku dostrzegł żółtą bryłę bałtyckiego bursztynu, czerwone pomalowane dzbany z Galii, a nawet italski świecznik. Bez wątpienia łupy z jakiegoś obrabowanego miasta. Chciał spytać wojów, ale spojrzeli na niego groźnie, więc przemknął się obok nie zaczepiając ich.

Potem przeszło dwóch mężów obnażonych do pasa i śpiewających po łacinie. Ten z tyłu okładał drugiego srogim rzemiennym batogiem. Wtem zamienili się rolami, na moment tylko przerywając biczowanie.

— Bardzo panów przepraszam… Ale oni nawet nie spojrzeli na niego.

Barthold szedł dalej, wycierając pot z czoła. Po jakimś czasie minął mężczyznę w płaszczu, który niósł harfę na jednym ramieniu, a miecz na drugim.

— Panie — rzekł Barthold — czy wiesz może, gdzie mógłbym spotkać mojego krewniaka, który przybył z Iona? Nazywa się Connor Lough Mac Bairthre.

— Wiem — stwierdził mężczyzna.

— Gdzie? — spytał Barthold.

— Stoi przed tobą — rzekł mąż. Błyskawicznie cofnął się, wyciągając miecz z pochwy i odrzucił harfę na trawę. Zafascynowany Barthold patrzył na Bairthre’a. Pod długimi włosami dojrzał doskonale wierne odbicie samego siebie.

Nareszcie znalazł odpowiedniego człowieka!

Ale ten człowiek nie wykazał ochoty do współpracy. Bairthre zbliżył się wolno, trzymając w pogotowiu miecz i zawołał:

— Precz, demonie, bo zarżnę cię jak kapłona!

— Nie jestem demonem! — krzyknął Barthold. — Jestem twoim krewnym!

— Kłamiesz — stanowczo stwierdził Bairthre. — Dużo podróżuję, to prawda, i od dawna przebywam poza domem, ale wciąż pamiętam wszystkich członków mojej rodziny. Nie jesteś żadnym z nich. Musisz więc być demonem, który przybrał moją postać dla swych szatańskich celów.

— Zaczekaj! — błagał Barthold, gdy ramię Bairthre’a wznosiło się do ciosu. — Czy myślałeś kiedyś o przyszłości? — O przyszłości?

— Tak, o przyszłości! Całe wieki po tobie!

— Słyszałem o tych dziwnych czasach, choć ja sam żyję dniem dzisiejszym — rzekł Bairthre, wolno opuszczając miecz. — Mieliśmy kiedyś w Iona obcego, który twierdził, że jest Kornwalijczykim, gdy był trzeźwy, po pijanemu zaś mówił, że jest reporterem „Life’a”. Włóczył się wszędzie i szczekał dziwnym pudełkiem przed różnymi rzeczami, mrucząc do siebie. Wystarczyło go upoić miodem, a wszystko ci opowiedział o przyszłych czasach.

— Ja właśnie jestem stamtąd — powiedział Barthold. Jestem twoim dalekim krewnym z przyszłości. I jestem tu po to, by ofiarować ci ogromne skarby!

Bairthre szybko schował miecz do pochwy.

— To bardzo ładnie z twojej strony, krewniaku — rzekł uprzejmie.

— Oczywiście będzie to wymagało pewnej współpracy z twojej strony.

— Tego się obawiam — westchnął Bairthre. — Cóż, słucham cię, krewniaku.

— Chodź ze mną — powiedział Barthold i poprowadził go do flippera.

Cały sprzęt miał przygotowany w brązowej walizeczce. Zwalił z nóg Bairthre’a, gdyż Irlandczyk wykazywał pewne oznaki zdenerwowania. Następnie podłączył elektrody do czoła Bairthre’a i hipnotycznie przekazał mu krótki zarys historii świata, intensywny kurs angielskiego oraz kurs amerykańskich obyczajów. Zajęło mu to prawie dwa dni. W tym czasie Barthold za pomocą specjalnego urządzenia przeszczepił także skórę ze swoich palców na palce Bairthre’a. Teraz mieli takie same odciski palców. Na skutek odnawiania się naskórka odciski te znikną po kilku miesiącach i odsłonią pierwotne, ale to nie miało znaczenia. Nie musiały pozostać na stałe.

Następnie Barthold dodał kilka znaków szczególnych, których brakowało Bairthre’owi i usunął mu kilka, których on sam nie miał. Za pomocą elektrolizy poradził sobie ze zbyt bujną, w stosunku do jego łysiny, fryzurą Bairthre’a.

Kiedy skończył, wstrzyknął w żyły krewniaka odżywkę i czekał.

Po chwili Bairthre jęknął, potarł swą głowę i odezwał się we współczesnej angielszczyźnie:

— Człowieku! Czym ty mi przyłożyłeś?!

— Nie przejmuj się — rzekł Barthold. — Przystąpmy do interesów.

Krótko wyjaśnił swój plan wzbogacenia się kosztem Inter-Temporal Corporation.

— A oni naprawdę zapłacą? — spytał Bairthre. — Zapłacą, jeśli nie obalą naszych roszczeń.

— I zapłacą aż tyle?

— Tak. Sprawdziłem to przedtem. Odszkodowanie za rozdwojenie jest fantastycznie wysokie.

— Tego wciąż nie rozumiem — powiedział Bairthre. Co to jest rozdwojenie?

— Zdarza się to — wyjaśnił mu Barthold — gdy człowiek podróżując w czasie ma pecha i wpadnie w lustrzaną szczelinę czasoprzestrzeni. To bardzo rzadki przypadek. Ale kiedy nastąpi, rezultaty są katastrofalne. Widzisz, jeden człowiek udaje się w przeszłość, a dwóch identycznych ludzi wraca.

— Aha! — rzekł Bairthre. — Więc na tym polega rozdwojenie!

— Tak jest. Dwóch identycznych ludzi wraca z przeszłości. Każdy z nich czuje, że to on jest prawdziwą i oryginalną osobowością i że on jest jedynym pretendentem do swojego majątku, żony, pracy i tak dalej. Niemożliwe jest ich współistnienie. Jeden z nich musi utracić wszelkie prawa, opuścić Teraźniejszość, swój dom, żonę, pracę i udać się na zawsze w przeszłość. Ten drugi pozostaje w swoim czasie, ale żyje w ciągłym strachu, w poczuciu winy.

Barthold przerwał dla zaczerpnięcia powietrza.