— O co chodzi? — zapytał Everett Barthold.
— To wasz automobil stoi na zewnątrz? — spytał jeden z policjantów.
— Tak, proszę pana, ale…
— Więc wyjaśnimy całą sprawę. Jakiś człowiek wniósł skargę przeciwko wam. Powiedział, że macie nowy, błyszczący automobil. Obiecał bardzo wysoką nagrodę.
— Ten facet przyszedł prosto do mnie — rzekł Bully Jack. — Powiedziałem, że z przyjemnością mu pomogę… choć raczej powinienem dać w nos temu zawszonemu, oślizłemu, brudnemu…
— Panowie — prosił Barthold — my nic nie zrobiliśmy!
— Więc nie macie się czego obawiać. Chodźcie spokojnie z nami. Barthold runął nagle między policjantów, pchnął Bulla Jacka i wypadł na ulicę. Bairthre, który myślał o tym samym,kopnął 1olicjanta w kostkę, drugiemu przyłożył w żołądek, odrzucił Bulla Jacka i pobiegł za Bartholdem.
Wskoczyli do flippera i Barthold wcisnął rok 1869.
Ukryli flippera tak starannie, jak tylko mogli na tyłach jakiejś wozowni i poszli na mały skwer w pobliżu. Pod gorącym słońcem Memphis rozpięli koszule i położyli się na trawie.
— Ten detektyw musi mieć pojazd z turbodoładowaniem — stwierdził Barthold. — Dlatego przed nami przybywa do naszych miejsc.
— Skąd wie, dokąd się udajemy? — spytał Bairthre. — Nasze postoje są zanotowane w kartotekach towarzystwa. Wie, że nie mamy zegara i możemy udać się tylko w kilka miejsc.
— Więc nie jesteśmy tu bezpieczni — rzekł Bairthre. Pewnie nas szuka.
— Pewnie tak — powiedział ze znużeniem Barthold. Ale wciąż nas nie złapał. Jeszcze kilka godzin i będziemy bezpieczni! W Teraźniejszości nadejdzie już ranek i czeki będą gotowe.
— Naprawdę, panowie? — rozległ się słodziutki głos. Barthold spojrzał do góry i zobaczył Bena Bartholdera stojącego nad nimi: w lewej ręce trzymał mały rewolwer.
— Więc tobie też obiecał nagrodę! — rzekł Barthold. — Istotnie. Bardzo kusząca oferta, że tak powiem. Ale to mnie nie interesuje.
— Nie? — zdziwił się Bairthre.
— Nie. Interesuje mnie tylko jedno. Chcę wiedzieć, który z was ostatniej nocy był ze mną w barze.
Barthold i Bairthre spojrzeli po sobie, a potem znów na Bena Bartholdera.
— Chcę tego człowieka — rzekł Bartholder. — Nikt nie będzie sobie kpił z Bena Bartholdera. Choć mam tylko jedną rękę, jestem również człowiekiem! Chcę tego faceta. Drugi może odejść.
Barthold i Bairthre wstali. Bartholder cofnął się, by obu trzymać pod muszką.
— Który z was, panowie? Nie mam zbyt wiele cierpliwości. Stał przed nimi, kołysząc się z lekka i spoglądając na nich jadowitym wzrokiem. Barthold uznał, że rewolwer jest zbyt daleko na jakiś gwałtowny ruch. Poza tym miał pewnie bardzo czuły spust.
— Gadajcie! — ostro powiedział Bartholder. — Który z was?
Barthold rozpaczliwie zastanawiał się, dlaczego Ben Bartholder jeszcze nie strzelił, dlaczego po prostu nie zabił ich obu.
Nagle zrozumiał i od razu wiedział, jak powinien postąpić.
— Everett — rzekł.
— Tak, Everett? — odpowiedział Bairthre.
— Teraz odwróćmy się obaj i chodźmy do flippera. — Ale rewolwer…
— On nie będzie strzelał. Mogę na ciebie liczyć?
— Możesz — powiedział Bairthre przez zaciśnięte zęby. Zrobili w tył zwrot, jak żołnierze, i wolno ruszyli z powrotem w stronę wozowni.
— Stać! — krzyknął Ben Bartholder. — Stójcie, albo obu zastrzelę!
— Nie zrobisz tego! — odkrzyknął Barthold. Byli już na ulicy i zbliżali się do wozowni.
— Nie? Myślisz, że się nie odważę?
— Nie o to chodzi — rzekł Barthold idąc w stronę flippera. — Po prostu nie zastrzelisz zupełnie niewinnego człowieka. A jeden z nas jest niewinny!
Powoli, ostrożnie Bairthre otworzył drzwiczki flippera. — Wszystko mi jedno! — ryknął Bartholder. — Który? Odezwij się, nędzny tchórzu! Który? Wyzwę go na uczciwy pojedynek. Gadajcie, bo zaraz obu zastrzelę!
— A co powiedzą inni? — zakpił Barthold. — Powiedzą, że jednoręki Jankes zdenerwował się i zastrzelił dwóch bezbronnych cudzoziemców.
Uzbrojona w rewolwer ręka Bena Bartholdera opadła. — Wchodź szybko — szepnął Barthold.
Wgramolili się do środka i zatrzasnęli drzwiczki.
— Dobrze, panowie — powiedział Ben Bartholder. — Byliście tu już dwa razy, myślę, że będziecie trzeci. Zaczekam tu w pobliżu. Następnym razem was dostanę. Odwrócił się i odszedł.
Opuścili Memphis. Ale dokąd mogli się udać? Barthold nie brał pod uwagę Królewca z roku 1676 z szalejącą czarną śmiercią. Londyn w 1595 był pełen kumpli Toma Barthala, z których każdy z radością poderżnąłby gardło Bartholdowi za jego zdradę.
— Wróćmy z powrotem — powiedział Bairthre. — Do Maiden Castle.
— A jeśli on tam jest?
— Nie. Przekraczanie bariery tysiąca lat jest niezgodne z prawem. Detektyw nie łamałby przecież prawa?
— Mógł tego nie zrobić — z namysłem rzekł Barthold. — Mógł tego nie zrobić. Warto spróbować. Ponownie uruchomił flippera.
Ocknęli się nocą, w polu, o milę od twierdzy Maiden Castel. Stanęli obok flippera i na zmianę pełnili wartę. Wreszcie nad zielonymi polami wzeszło słońce, ciepłe i żółte. — Nie ma go — powiedział Bairthre.
— Co? — spytał Barthold, gwałtownie się budząc.
— Mamy to z głowy, chłopie! Jesteśmy bezpieczni. Czy już jest ranek w twojej Teraźniejszości?
— Już jest — rzekł Barthold przecierając oczy. — Więc wygraliśmy i ja zostanę królem Irlandii!
— Tak, wygraliśmy — powiedział Barthold. — W końcu zwycięstwo jest… cholera!
— Co się stało?
— Ten detektyw! Popatrz tam! Bairthre przyglądał się polom, mrucząc: — Nic nie widzę. Czy jesteś pew…
Barthold trzasnął go w tył głowy kamieniem. Znalazł go w nocy i zachował na taką okazję.
Pochylił się i sprawdził puls Bairthre’a. Irlandczyk żył, ale przez kilka godzin nie odzyska przytomności. Kiedy się ocknie, będzie sam i bez królestwa.
To nieładnie — pomyślał Barthold. Ale w tej sytuacji zbyt ryzykowne było zabieranie Bairthre’a z powrotem. O ileż łatwiej będzie pójść do Inter-Temporal i odebrać czek na nazwisko Everett Barthold, a za pół godziny wrócić i odebrać następny czek Everetta Bartholda.
Ile to przyniosłoby korzyści!
Wszedł do flippera i raz jeszcze spojrzał na swego nieprzytomnego krewniaka. To przykre — pomyślał — że nigdy nie zostanie on królem Irlandii.
Ale przecież — stwierdził — dzieje tego kraju za bardzo by się zagmatwały.
Uruchomił sterowanie, kierując się wprost ku Teraźniejszości.
Zjawił się na tylnym dziedzińcu swego domu. Szybko wbiegł po schodach i zapukał do drzwi.
— Kto tam? — zawołała Mavis.
— Ja! — krzyknął Barthold. — Wszystko w porządku, Mavis… udało się wszystko!
— Kto? — Mavis otworzyła drzwi, spojrzała na niego i. zaczęła wrzeszczeć.
— Uspokój się — powiedział Barthold. — Wiem, że to było wyczerpujące, ale już minęło. Zaraz idę po czek i wtedy… Przerwał. W drzwiach, za Mavis, pojawił się jakiś mężczyzna. Był to niski mężczyzna, zaczynający łysieć, o pospolitych rysach, o łagodnych oczach patrzących zza rogowych okularów.
To był on.
— Nie! — jęknął Barthold.
— Tak — powiedziała jego kopia. — Nie można bezkarnie przekraczać bariery tysiąca lat. Czasami przepisy prawne mają swoje uzasadnienie. Jestem twoim czasoprzestrzennym sobowtórem.