Pater wstał i przebiegł kilkakrotnie wąską przestrzeń pomiędzy biurkami. Nic mu nie pomoże. Żadne dobre wspomnienia, które zamieniają się w bolesne asocjacje. Nie jest w stanie uciec od swoich Erynii. Musi się z nimi spotkać. Musi je obłaskawić i nazwać – jak to robili starożytni – Życzliwymi. A potem się z nimi zmierzyć i zniszczyć je. Raz na zawsze.
„Jodłowski umarł”, myślał Pater.
Nie przyznał się do potrójnego mordu w Jelitkowie. Nie przyznał się do niczego. Uderzył potylicą w kamienną posadzkę i pluł krwią. Na drwiąco wygiętych ustach pękały bąbelki powietrza.
„Nie wiem, czy on zabił. Może uciekał przede mną nie morderca, lecz zwykły handlarz prochów? Może Jodłowski był początkującym narkotykowym dilerem, który stracił głowę na widok policji, nie zaś degeneratem tatuującym swe ofiary? Tak czy inaczej on już nie żyje, ja będę miał na karku palantów z Biura Spraw Wewnętrznych, a zagadka Jelitkowa wciąż pozostaje niewyjaśniona. Chyba że…”
– Chyba że wyjaśnienie jest tutaj – powiedział głośno Pater i uderzył otwartą dłonią w wydruk. – Traszka wyznaczył mi spotkanie na dwudziestą pierwszą w warsztacie kolejowym. Podczas tego spotkania dowiem się prawdy. Poznam zło, które mnie zatruło.
Przed oczami stanęła mu Joanna. Już na pewno wszystko starannie spakowała. Wyprasowała jego koszule i umieściła je w pudełku chroniącym przez pognieceniem. Jest zapobiegliwa i uważna. Siedzi teraz u niego w domu i zmusza się do słuchania King Crimson. Pilnie śledzi wskazówki zegara. Pewnie już zamówiła taksówkę.
Pater wystukał w telefonie odpowiedź dla Joanny: „Leć sama. Ja będę na Folegandros najdalej za trzy dni. To ostatnia sprawa w moim życiu. Przepraszam. Kocham Cię”.
Ktoś zapukał do drzwi. Pater nie wysłał wiadomości. Zapisał ją i postanowił zrobić to później. Nie wiedział dokładnie kiedy.
Pukanie powtórzyło się.
W drzwiach pojawiły się głowy Kuleszy i Wielocha.
– Szefie – zaczął Kulesza – musimy z panem porozmawiać.
– Wydawało mi się, że przeszliśmy na ty – zauważył Pater.
– Musimy – z naciskiem powiedział Kulesza – porozmawiać.
– Więc?
– Proszę nam obiecać, że nie zrobi pan nic głupiego. Że nie spotka się pan sam z Traszką… Razem się z nim spotkamy.
– Nikt się z nim spotykać nie będzie. – Pater popatrzył Kuleszy prosto w oczy. – Po pierwsze, nie wiem, gdzie go szukać. Co mi z tego – spojrzał na Wielocha – że znam godzinę.
– A po drugie?
– A po drugie… – Pater zrobił pauzę. – O dziewiątej wieczorem mój samolot odlatuje do Salonik. Jak nie wierzycie, sprawdźcie moje nazwisko na liście pasażerów. To chyba umiecie zrobić?
Odwrócił się do nich plecami i zaczął porządkować biurko. Wyłączył komputer. Rozmowę uważał za skończoną.
59
Joanna Radziewicz siedziała na gdańskim lotnisku imienia Lecha Wałęsy i patrzyła nerwowo na zegarek. Nazywała siebie „osobą hiperpunktualną”, co oznaczało, że zawsze zjawiała się co najmniej kwadrans przed umówionym terminem. W sytuacjach podróżnych ten kwadrans się zwykle podwajał. Wyczarterowany do Salonik samolot „Lotu” odlatywał przed dziewiętnastą. Przed osiemnastą zatem należało być na odprawie. Joanna – zgodnie ze swoimi przyzwyczajeniami – zjawiła się na lotnisku pół godziny przed odprawą. Taksówkarz wytaszczył z bagażnika dwie wielkie walizki i – otrzymawszy promienny uśmiech i pięć złotych napiwku – ustawił się na postoju, co chwila popatrując na Joannę. Szybko znalazł się koło niej uczynny mężczyzna, który pomógł jej umieścić dwie walizki na wózku i popchnął go do hali odpraw.
Joanna wiedziała, że Jarek może się spóźnić. Przed wyjazdem musiał jeszcze załatwić wiele spraw służbowych. Aby miał głowę wolną od podróżnych trosk, spakowała jego walizkę według starannego planu. Na środku pudło z koszulami, po bokach ręczniki, kąpielówki i klapki, a we wszystkie możliwe dziury wciskała skarpetki, pozwijane w kulki, i bieliznę, którą przed zapakowaniem starannie odprasowała i złożyła na cztery, jak chusteczki do nosa. Była bardzo ciekawa, czy Jarek doceni jej trud i praktyczne umiejętności. Chciała, aby choć tym odróżniał się od jej byłego partnera, Maćka, z którym niestety miał bardzo wiele wspólnego.
Obaj pracowali w policji, obaj byli niesłowni, roztargnieni i mieli jakiś chłopięcy wdzięk i niepewność, która nie wiadomo dlaczego pociągała Joannę u mężczyzn. „Lubisz facetów, którzy nie są żadnym oparciem”, krytykowała Joannę często matka. „Chcesz być pielęgniarką w życiu prywatnym? Chcesz koić ból różnych samolubnych drani?”, pytała ją często jej przyjaciółka, Julita. Nie broniła się ani przed jedną, ani przed drugą. Zawierzała swojej intuicji. Miała w tym wielką wprawę. Podobnie jak w przeżywaniu rozczarowań.
Rozległ się donośny gong.
– Pasażerowie odlatujący lotem czarterowym do Salonik proszeni są o przechodzenie do odprawy biletowo-bagażowej! – usłyszała słodki głos, a potem angielską powtórkę komunikatu.
Rozejrzała się wokół, a potem spojrzała w ekranik telefonu. Wybrała numer Jarka i nacisnęła klawisz połączenia. Służbowy, nagrany przez operatora, męski głos powtórzył numer Jarka i poprosił o pozostawienie wiadomości głosowej. Posłała do wszystkich diabłów beznamiętnego fagasa, który recytował wyuczoną kwestię.
Zbliżała się za kwadrans osiemnasta.
Obserwując przezornie swój podwójny bagaż na wózku, weszła do saloniku prasowego. Kupiła gumę do żucia i miesięcznik „Twój Styl”. Opalony, trzydziestoletni może brunet w koszuli rozpiętej prawie do pępka stał przed półką z magazynami. Przeglądał jakieś angielskie pismo poświęcone samochodom terenowym. Kiedy Joanna płaciła, czuła na sobie jego wzrok.
Oparła łokcie na wózku bagażowym i obserwowała zatłoczone wejście do hali. Ludzie wchodzili, przepychali się i zderzali ze sobą. Nikt z nich nie był Jarkiem. Wskazówki zegara ułożyły się w kąt prosty. Kwadrans po szóstej. Jeszcze raz do niego zadzwoniła. Znów odezwał się komórkowy informator.
Jego wypowiedź zagłuszył gong.
– Pani Joanna Radziewicz proszona jest o zgłoszenie się do odprawy biletowo-bagażowej – usłyszała nad sobą w obu wersjach językowych, po czym znów rozległ się gong i powtórzono ten sam komunikat, a zamiast jej nazwiska wymieniony został Jarosław Pater.
Joanna zacisnęła zęby. Wydało jej się, że w ustach czuje slodkawy smak krwi. Ten smak czuła tylko raz w życiu – przed rokiem, kiedy odwiedziła Maćka w Darłowie w pewien deszczowy wieczór. Wiatr wył między kamienicami, woda chlupotała wzdłuż chodników. Przyszła bez zapowiedzi. Otworzyła swoim kluczem mieszkanie Maćka. Siedział przed komputerem w szerokim rozkroku. Był nagi. Wiedziała, że lubi filmy porno. Podbiegła do niego i zaproponowała, że mogą robić to, co na ekranie. Zgodził się z uśmiechem. A potem ją uderzył.
Nie mogła jednak mieć do Maćka pretensji. Po prostu przyjął jej propozycję, a ona nie wiedziała, że na ekranie komputera tęgi zamaskowany mężczyzna znęca się nad zachwyconą jego zachowaniem Azjatką. Maciek nigdy więcej już tego nie zrobił i zerwał z nią nie dlatego, że nie podzielała jego seksualnych upodobań. Powód był zupełnie inny. Taki jak zwykle, tak naprawdę nieistotny.
Gong wyrwał ją ze złych wspomnień. Jeszcze raz spojrzała na ekranik komórki. Pojawił się na nim znak koperty. Joanna dostała wiadomość.
– Ostatnie wezwanie dla pani Joanny Radziewicz i pana Jarosława Patera… – usłyszała, a reszta komunika tu została zagłuszona przez szum, jaki wypełnił jej uszy.
Odczytała wiadomość od Patera. „Leć sama. Ja będę na Folegandros najdalej za trzy dni. To ostatnia sprawa w moim życiu. Przepraszam. Kocham Cię”.
Schowała komórkę do torebki. Wyjechała wózkiem przed budynek lotniska. Otworzyła walizkę Patera i wysypała jej zawartość do pojemnika na śmieci. Zdumieni ludzie, stojący obok, przerwali rozmowę. Patrzyli, jak do śmietnika wpadają kulki zwiniętych skarpetek, jak zsuwają się wyprasowane majtki, jak grzechoczą o jego brzeg męskie kosmetyki. Joanna podeszła do zdumionego starszego mężczyzny i podała mu plastikowy pojemnik z koszulami.