– Koszule może pan wyrzucić, ale pojemnik się panu przyda. – Uśmiechnęła się zalotnie. – Taki elegancki mężczyzna musi mieć ładnie uprasowane koszule. Na każdą okazję.
Mężczyzna odruchowo sięgnął po pojemnik. Joanna weszła do hali odpraw.
Po dwóch kwadransach siedziała w samolocie. Kiedy usłyszała komunikat o konieczności wyłączenia urządzeń elektronicznych, wyjęła komórkę i wystukała odpowiedź do Patera: „Wypierdalaj”. Wysłała krótki tekst bez żadnego znaku interpunkcyjnego i otrzymała potwierdzenie, że wiadomość dotarła do adresata.
I wtedy się rozpłakała. Potrząsnęła głową, aby włosy zakryły jej policzki. Aby nikt nie widział jej łez. Niepotrzebnie. To mógłby ujrzeć tylko ktoś, kto by koło niej siedział. A to miejsce było puste.
60
Pater przeszedł przez dziurę w płocie okalającym gdańskie Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego. Że będzie w nim jakaś dziura, tego był pewien. Od dawna straż przemysłowa z różnych zresztą fabryk informowała policję, że na terenach czynnych lub nieczynnych zakładów przemysłowych pojawiają się grupy nastolatków, którzy szukają ekstremalnych przeżyć w fabrycznej przestrzeni. Młodzi ludzie wspinali się na zardzewiałe suwnice, wchodzili do kanałów, zawisali na linach pod świetlikami. Pater wiedział, że gdańskie Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego też były penetrowane przez takie grupy. Przed przyjściem tutaj zadzwonił do swej osiemnastoletniej siostrzenicy, Agaty, i przedstawił jej osobliwą prośbę. Dziewczyna oddzwoniła po godzinie.
– Mam dla ciebie informacje, wujku – powiedziała. – Moi znajomi miejscy traperzy przychodzą do „zetenteku”. Do starej lokomotywowni. Jedynie ona jest pozostawiona bez dozoru. Mówią, że jest tam czadersko.
Pater ruszył, klucząc pomiędzy zwojami zardzewiałego drutu, którego o dziwo nie ukradł jeszcze żaden złomiarz. Policjant był pewien, że trafnie rozszyfrował komunikat mordercy. Wesoły szampan. Wyraźne odwołanie do przeboju Formacji Nieżywych Schabuff, zatytułowanego Klub Wesołego Szampana. Malowniczy wokalista tej grupy, Olek Klepacz, śpiewał:
A gdybym byt młotkowym,
W fabryce z młotkiem szalał.
Ta sama piosenka stanowiła tło muzyczne dokumentalnego nagrania Mielnika z jelitkowskiego „Baru na Plaży”. Naśladowca dał sygnał: „Teraz zabiję młotkiem”. Wystarczył jeden telefon do eksperta historycznego, Jacka Aleksandrowskiego, i wszystko było jasne. Paweł Tuchlin, zwany Skorpionem, zabił w latach osiemdziesiątych jedenaście kobiet uderzeniem w potylicę. Odwołanie się mordercy do młotkowego z piosenki niosło ze sobą jasny komunikat: „A teraz zabiję jak Paweł Tuchlin!” Pojawiały się jednak dwa pytania: gdzie dokładnie miało się to stać i o której godzinie? Na pierwsze pytanie morderca sam odpowiedział. „Chętnie się z tobą zabawię w Gdańsku”. A zatem spotkanie miało nastąpić w gdańskim ZNTK. Na drugie pytanie Pater znalazł odpowiedź również w mejlu mordercy.
Potknął się o jakiś pręt wystający z betonu i omal się nie przewrócił. Spojrzał na zegarek. Zbliżała się ósma wieczór. Morderca przyjdzie o dziewiątej, czyli dwudziestej pierwszej. Dwadzieścia jeden. Oczko. „Lubisz przecież hazard”, pisał Naśladowca w swym mejlu.
Jeszcze do niedawna Pater był przekonany, że ten seryjny morderca jest mu całkowicie obojętny. I byłby mu nadal obojętny mimo ponurego mejla, w którym przypomniał o swoim istnieniu. Ale gdyby nie wzmianka o Jelitkowie, Pater nie oddychałby teraz smrodem zastarzałych gazów spawalniczych i ludzkich odchodów wśród chwastów, lecz na greckiej plaży brałby w ramiona Joannę wśród cykania cykad.
Zapadał zmierzch. Pater szedł powoli, uważnie lustrując nierówny grunt w słabym żółtym świetle sodowych latarń. Nad nim wznosiło się niewyraźne trójkątne zwieńczenie ściany jakiejś hali. „Peerelowski tympanon”, przemknęło mu przez głowę. Wiele szyb w tej hali było wybitych. Niektóre z nich wisiały w górnych framugach, przypominając ostrze gilotyny. Inne były roztrzaskane bardziej centralnie – kamieniami lub cegłówkami. Okoliczna dzieciarnia – podobnie jak starsi koledzy – szukała tu ekstremalnych przeżyć.
Wystawił pół głowy poza dolną krawędź jednego z wybitych okien. Spojrzał w głąb hali. Panował tam półmrok. W pomarańczowej poświacie widział potężne cielska dwóch lokomotyw, pokrytych ptasimi odchodami. Nigdzie nie było śladu człowieka, spodziewanej ofiary, którą Naśladowca miał zabić á la Paweł Tuchlin. Pater był przekonany, że wyznaczona godzina dwudziesta pierwsza to będzie czas prezentacji kolejnego trupa. „Dzisiaj zabawię się z tobą w Gdańsku”. Zabawa miała polegać na śmiertelnej inscenizacji, na prawdziwym theatrum mortis - jak w filmie Milczenie owiec. Pater spodziewał się zatem, że gdzieś pod lokomotywą lub suwnicą dojrzy kobietę z roztrzaskaną czaszką, a po chwili zapalą się reflektory i zabrzmią tony z Wagnera. Na razie jednak widział jedynie bryły żelastwa i pętle szyn, a jedyną muzyką, jaką słyszał, była kakofonia ptasich pisków.
Otworzył blaszane drzwi do lokomotywowni. Ich zgrzyt był tak przejmujący, że poczuł, jak powstają mu włoski na rękach. W obu dłoniach trzymał pistolet. Rozglądał się nerwowo. Po jego plecach płynął strumyk potu.
Szedł bardzo wolno, starając się czynić jak najmniej hałasu. Nie było to łatwe. Pod podeszwami jego sandałów zgrzytały okruchy szkła. Trącił jakąś blachę, która zabrzęczała donośnie.
Oparł się plecami o koło jednej z lokomotyw i osunął się po nim jak po ścianie. Kucnął. Za sobą czuł żelazo. Oddychał wonią starego smaru.
Wtedy obok niego coś upadło i uderzyło o szynę. Łoskot zabrzmiał jak jęk dzwonu.
Pater wiedział, że ktoś, kto wywołał ten hałas, chce, aby on odwrócił się w kierunku przeraźliwego dźwięku. Postąpił zatem odwrotnie. Skierował się w przeciwną stronę. I wtedy usłyszał syk.
Kiedy padał na ziemię, zrozumiał, że nie rozegra się żadne theatrum mortis. Że nie będzie inscenizacji śmierci i prezentacji ofiary. Że w ogóle nie ma tu żadnej innej ofiary – poza nim samym.
61
Pater poczuł w ustach metaliczny smak, a w gardle tysiące małych żyletek. Z jego oczu popłynęły kwaśne łzy. Chciał zaczerpnąć tchu, lecz zamiast powietrza wciągał w płuca jakiś pył. Wydobywał przy tym dźwięki przypominające potężne ziewnięcia. Leżał na plecach i wydawało mu się, że ktoś wali go deską w piersi. Nie miał wątpliwości: tak działał gaz paraliżujący.
Po kilku minutach przez zasłonę z łez ujrzał nad sobą niewyraźną sylwetkę. Na tle sufitu widać było ostrzyżoną krótko głowę z odstającymi nieco uszami.
– Oliwa sprawiedliwa – usłyszał cichy głos. – Ty mnie gazem, to ja dzisiaj ciebie też gazem. Tylko trochę lepszym, co?
Pater zmrużył oczy, chcąc zobaczyć napastnika. Skutek był taki, że nadkomisarz nie mógł powstrzymać strumienia łez.
– W gazecie pisało – głos stał się donośniejszy – że znasz się na starej muzyce. Nie pisało, że na polskiej, ale domyśliłem się, że też. Dobrze rozwiązałeś zagadkę. A oto jest twoja nagroda.
Uniósł młotek i uderzył nim o szynę – kilka centymetrów od głowy Patera.
– To właśnie z tobą zrobię – powiedział napastnik i roześmiał się. – Tylko najpierw przewróć się na brzuch, bo muszę trafić cię w tył głowy jak Skorpion! No co, zrobisz to, czy mam cię znowu psiknąć dezodorantem?
Twarz pochylonego napastnika stawała się coraz wyraźniejsza. Pater widział nad sobą Traszkę. Jego przedramiona nie miały tatuaży. Policjant ze świstem wciągnął haust powietrza i poczuł w ustach ślinę. Rozkaszlał się. Teraz żyletki czuł nie w ustach, lecz w płucach. Wydał kilka nieartykułowanych dźwięków.
– Imitator – mówił Traszka nieco głośniej. – Podoba mi się to określenie, wiesz? Jest poważne. Budzi szacun. I jest prawdziwe. Ja umiem naśladować. Raz mogę być Lennym Kravitzem, raz gościem ze Slipknot. Mogę być, kim chcę.