Płacz jej dobrze zrobi, porozumiały się wzrokiem.
– Wypłacz się, dziewczyno. Wyrzuć to z siebie.
Maura szlochała, mając przed oczami obraz ostatniego uśmiechu, jakim obdarzył ją Terry. Tak się nie powinno było stać, to niesprawiedliwe. To ona powinna zginąć, nie miałaby przed sobą perspektywy życia bez niego.
Wydawało się, że będzie spazmować w nieskończoność. Kiedy przycichła, Marge zamówiła duży czajnik mocnej herbaty.
– Wlej to w gardło, dziewczyno, a potem zaczniemy cię pakować i do domu, dobrze?
Maura skinęła głową.
– Dzięki. Nie wiem, co bym bez was zrobiła.
Marge nie starzała się dobrze. Wyglądała na więcej niż swoje czterdzieści cztery lata. Od zawsze miała nadwagę, źle zrobioną trwałą i niefachowo, w domu nakładaną farbę. Jej makijaż niezmiennie szokował, a nieustanne skargi na stopy były irytujące dla otoczenia. Ale Maura darzyła ją głębokim uczuciem, skrywanym pod bezceremonialnością, z jaką zwracały się do siebie. Były przyjaciółkami od dzieciństwa i przez te wszystkie lata dzieliły się swoimi smutkami i radościami.
Mając przy sobie i Carlę, i Marge, Maura mogła na kilka minut zapomnieć o niebezpieczeństwie i uporządkować myśli.
Terry zginął przez nią i ta świadomość była trudna do zniesienia. Również pamięć o ich kłótniach. A ostatnia gorzka wymiana zdań była najcięższym wspomnieniem. Kochał ją, wiedziała to, i ona również go kochała. Było tak od zawsze i byłoby nadal…
Stanął między nimi jej sposób na życie. W najskrytszych zakamarkach jej duszy tkwiła przez te wszystkie lata spędzone z Terrym świadomość, że żyje tylko połowicznie, i do tego najtrudniej było jej się przed samą sobą przyznać. Tylko wtedy, gdy przywdziewała szaty Maury Ryan, kobiety niebezpiecznej, była w swoim żywiole, czuła ten podniecający dreszczyk oczekiwania na to, co przyniesie nowy dzień. Zdawała sobie sprawę, że nie nadaje się na żonę, a jej jedyna szansa na macierzyństwo i została zaprzepaszczona przez aborcję dokonaną w jakimś obskurnym pomieszczeniu. To było dziecko jej i Terry’ego.
W głębi duszy nigdy mu nie wybaczyła, że ją wtedy zostawił, przedkładając nad nią swoją pracę. Wspaniałą karierę policjanta. Ale nie przestała go z tego powodu kochać, pomimo żywionej urazy. Teraz miała go pochować. A właściwie to, co z niego zostało.
Marge i Carla pakowały jej rzeczy i porozumiewały się wzrokiem. Kiedy Maura poszła do łazienki umyć twarz, Marge szepnęła do Carli:
– Jedna z nas musi z nią być przez cały czas.
Carla kiwnęła głową.
– Nigdy nie widziałam jej w takim stanie.
Marge wzruszyła ramionami.
– A ja tak. Kiedy zginął Michael. W jej życiu było za dużo śmierci.
Carla nic na to nie odpowiedziała. Nie wiedziała, co powiedzieć.
Maura wyszła z łazienki w pełnym makijażu i z uśmiechem przyklejonym do twarzy.
– No to chodźmy, dziewczyny, jedźmy do domu, OK?
Carla obserwowała ciotkę, która zachowywała się teraz, jakby nic się nie zdarzyło. Wyrzuciła to wszystko z głowy, jak zwykle – nie pozwoliłaby sobie na przeżywanie żałoby.
Ale kłopoty wisiały w powietrzu, tego Carla była pewna.
Wiele na to wskazywało.
Benny, Garry i Roy spotkali się z Lee w garażu w Camden. Gdy zamykali za sobą drzwi, Benny rzucił jeszcze okiem na drogę, żeby sprawdzić, czy aby ktoś ich nie obserwuje.
– Kto wyprowadzał samochód na zewnątrz? – zapytał Garry.
– Abul. Miał ochotę na przejażdżkę – odpowiedział Benny.
Garry uśmiechnął się do niego. Kochał bratanka, mieli podobny temperament.
– Dobrze, chłopcze. Mamy tu pod nogami trochę ciekawych rzeczy. Kilka sztuk z arsenału firmy Armalite. Mała wyrzutnia rakiet. Szpadle są w kącie. Lepiej zacznijcie kopać.
Lee zaśmiał się.
– A co ty masz zamiar robić, Gal?
Garry wzruszył ramionami
– Zajmę się herbatką dla was, to jasne. Naturalnie pozwolę wam się dobrze przedtem napocić.
– Naturalnie!
Benny, zawsze chętny do fizycznej pracy, z zapałem zaczął kopać. Pozostali dwaj obserwowali go przez chwilę, podziwiając jego siłę.
– Jak Maura? – Garry ściszył głos.
Roy westchnął.
– Niezbyt dobrze. Podobnie z nią było, gdy odszedł Michael. Jak zwykle dusi wszystko w sobie.
– Szczęśliwie pozbyła się tego pieprzonego śmiecia, gdybyś chciał wiedzieć, co myślę. Ten Patherick to był alfons. Dziewczyna jak brzytwa, a tu była ślepa.
– Chyba wszyscy jesteśmy, gdy w grę wchodzi miłość?
Garry roześmiał się.
– Ja nie. Nigdy nie spotkałem nikogo, na kim by mi zależało. Co innego popieprzyć, wypuścić się gdzieś razem od czasu do czasu, ale jak pozwolisz komuś zbliżyć się do siebie, weźmie cię na własność. Omota cię, będziesz robił głupoty.
Lee wiedział, że Garry ma na myśli jego i Sheilę. Rozzłościł się.
– Nie wszystkim chodzi tylko o to, co mogą dostać, Gal. Nie wszystkie kobiety są dziwkami.
Garry drwiąco uniósł brwi.
– Wszystkie. Pokaż im kilka funciaków, dużego fiuta, ładne auto i są twoje. Weź tylko kobietę Joliffa, to dziwka pierwszej wody.
– Była, wujku Gal.
– Daruj sobie tego „wujka”, jeśli łaska, Benny. Garry w zupełności wystarczy.
– Nam to przypisują, a wiesz, co to znaczy, prawda? – I Roy nie ukrywał zaniepokojenia.
Garry przytaknął, ale był zirytowany defensywnością brata.
– To znaczy, że musimy uderzyć pierwsi, ot, co to znaczy. Więc pospieszcie się i kopcie, chłopcy. Niech bitwa się rozpocznie.
– Maura chce, żebyśmy przyszli w porze lunchu do jej mieszkania nad klubem.
W głosie Roya nadal była niepewność i Benny odniósł się do tego faktu.
– Wątpisz, czy Maura będzie za tym? Wskazał szpadlem na dziurę.
Garry zaśmiał się, a Lee dołączył.
– Maura zastrzeliłaby ciebie, gdybyś jej zalazł za skórę, chłopcze, zapamiętaj to. Pozbiera się. To jedyna znana mi kobieta, która myśli jak facet. I potrafi zapanować nad uczuciami. Będzie w porządku, gwarantuję.
Benny skinął głową, usatysfakcjonowany odpowiedzią Gala. Ale Roy nie zdradzał swojego zdania. Poczeka i zobaczy. Chociaż oni wszyscy byli zadowoleni, że Terry zniknął z horyzontu, to Maura na pewno nie. Dla niej świat kręcił się wokół Pethericka i żaden z nich nie mógł wybić jej tego z głowy. A aktualna afera zaczęła się prawie od niczego, Maura miała mu tylko pomóc doglądnąć wyjaśnienia i załatwieniu kilku spraw. Teraz była otwarta wojna. Oglądanie Bena zachowującego się jak statysta w „Ojcu chrzestnym” byłoby zabawne, gdyby to wszystko nie było tak śmiertelnie serio.
Lana Smith była niska i puszysta, miała piersi w kształcie melonów, nie tylko zaprzeczające prawu grawitacji, ale sprawiające, że wyglądała jeszcze grubiej – o ile to możliwe. Od urodzenia dziecka – kilka miesięcy temu – nadal przybierała na wadze.
Gdy wysiadła z samochodu, żeby wejść do miejscowego solarium, ujrzała przed sobą mężczyznę drobnej budowy, z kręconymi włosami. Uśmiechał się do niej. Nigdy nie dawała się zbić z tropu, w ułamku sekundy zmierzyła się z jego brązowymi oczami i zarozumiałym uśmiechem. Nóż zauważyła chwilkę później.
Wbił jej się w brzuch i ciął w górę aż do mostka, zostawiając rozwartą dziurę. Gdy potknęła się o krawężnik, poczuła, jak zalewa ją krew tryskająca z ciała. Mężczyzna już odjeżdżał, błotnikiem samochodu uderzył ją jeszcze w ramię, tak że z głuchym łoskotem upadła plecami na chodnik.