Rozdział 3
Radon Chatmore był rastafarianinem z długimi dredami i akcentem wychowanka dobrej szkoły. Został ochrzczony w Kościele katolickim, a na drogę rastafarianizmu wszedł, gdy skończył siedemnaście lat, podążając raczej za modą niż z powodu przekonań religijnych. Jak jego ojciec miał głowę do interesów, choć sam wolał mówić o wrodzonym sprycie. Pseudonim „Coco” zawdzięczał temu, że był królem kokainowym w klubach wschodniego Londynu. Został zwerbowany przez Bena Ryana rok wcześniej, dzielili się zyskami w stosunku sześćdziesiąt do czterdziestu i pili razem regularnie. Toteż kiedy Abul zaprosił go na spotkanie z Bennym, uznał, że jak zwykle chodzi o przyjacielską pogaduchę przy piwie. Gdy zabrano go do opuszczonej stodoły w Ramsden Bellhouse, zaniepokoił się. Wyciągany przez Bena z samochodu, nie miał już wątpliwości, że siedzi w gównie po uszy, a że był dokładnie naćpany, przerażało go to jeszcze bardziej, niż gdyby był całkiem przytomny.
– Benny, co cię, kurwa, ugryzło?
Jego afektowany głos z nienagannym akcentem, jak u spikera BBC, wkurzył Bena. Zaczął kopać i okładać Coco pięściami jeszcze na zewnątrz stodoły. Abul siłą odciągnął go od niego.
– Poczekaj, aż weźmiemy go do środka, tu ktoś może nas zobaczyć z drogi.
Ciężko dysząc, Benny patrzył, jak Abul podnosi protestującego Coco i ciągnie go do stodoły.
Wewnątrz były dwa stoły. Na jednym stał kosz delikatesowy. Na drugim były narzędzia Bena, a wśród nich osławiony klej i elektryczny paralizator dla bydła. Jedno spojrzenie wystarczyło, żeby Coco wiedział, co się święci. Halogenowe reflektory oświetlały to miejsce jak na planie filmowym.
– O co chodzi, Ben? Co tu jest, do cholery, grane?
Coco trząsł się ze strachu.
Abul widział bezradność w jego oczach, ale nie mógł mu pomóc. Gdy Coco popatrzył na niego z męczeńskim wyrazem twarzy, bezradnie rozłożył ręce. Dał mu do zrozumienia, że jest zdany tylko na siebie. Choć dotąd byli kumplami, Abul trzymał teraz sztamę z Bennym i tak musiało być. Coco zrozumiał to pomimo ogarniającej go paniki.
Benny stał przed nim z nieprzejednaną twarzą i zimnym wzrokiem. Jego błękitne oczy, których Coco zawsze mu zazdrościł, rozbłyskiwały złością.
– Co wiesz o Vicu Joliffie?
Coco przełknął ślinę, w gardle zupełnie mu zaschło.
– Nic o nim nie wiem, Ben. Tylko tyle, że jest ostry.
Benny przemierzył stodołę wte i wewte, kręcąc głową, jakby nie dowierzał temu, co usłyszał. Jakby wiedział, że jest okłamywany, i uważał to za szokujące, a jednocześnie dziwnie zabawne. Zaśmiał się lekko, zanim zaczął mówić.
– Co słyszę? Uważasz mnie za pieprzonego frajera? – Popatrzył na Abula z miną skrzywdzonego niewiniątka. – Mam wypisane na czole „cipa” czy jak? – Teatralnym gestem wskazał własne czoło. Abul z trudem powstrzymywał się od śmiechu. W takim nastroju Benny był lepszy niż niejeden aktor komediowy.
Coco dla odmiany miał ochotę się rozpłakać. Słyszał o temperamencie Bena, bo kto nie słyszał. Ale po raz pierwszy napady szału, z jakich ten facet słynął, miały być skierowane przeciwko niemu.
Abul nie odzywał się, wiedział, że nikt tego od niego nie oczekuje. Znał ulubioną taktykę Bena, stosowaną podczas przesłuchań.
– Odpowiesz mi czy nie?
Coco już prawie płakał. Bał się zesrać ze strachu, gdy klękał przed swoim oprawcą.
– Benny, błagam cię. Przysięgam, że…
Karny kopniak w twarz był jak wybawienie – pozbawił go przytomności. Abul zbadał mu puls.
– Mamy go na chwilę z głowy. Zrobić herbaty?
Benny kiwnął głową.
– Umieram z głodu. Wyjmij kanapki i całą resztę, zrobimy sobie piknik jak się patrzy.
Abul wziął się do rozpakowywania koszyka. Dopilnował, żeby zawartość odpowiadała gustom Bena. Gorąca słodka herbata w termosie oraz mnóstwo konkretnego żarcia i świeżych owoców. Kiedy układał jedzenie na talerzach, Benny usypał im po dużej kresce kokainy. Abulowi zamarło serce. Gdy to zadziała, Benny będzie przeginał na całego.
– On chyba nic nie wie, jak myślisz, Ben?
Benny wzruszył potężnymi ramionami i pociągnął haust herbaty z kubka. Zanim odpowiedział, odgryzł duży kęs kanapki od Marksa and Spencera, więc miał pełne usta i jego głos by stłumiony.
– Ta jest pyszna. Co jest w środku?
– Kurczak po indyjsku i sałatka. Zapychające, ale smaczne.
Na podłodze Coco zajęczał z bólu. Benny przyłożył mu solidnego kopa.
– Zamknij się, alfonsie jeden, nie widzisz, że mamy przerwę na herbatę? – Zaśmiał się z własnego dowcipu. – Nie ma lepszych przekąsek niż te od Marksa and Spencera.
Abul przytaknął skinieniem głowy.
– Warto zapłacić trochę więcej, no nie? Co masz zamiar z nim zrobić? – Wskazał głową na Coco.
Benny przeżuł ostatni kęs kanapki, zanim odpowiedział.
– Zabiję go, jak mi się zdaje.
– Chyba żartujesz!
Benny potrząsnął głową.
– W życiu nie byłem poważniejszy, bracie. Ludzie widzieli, jak zabierałeś go ze sobą. To najlepszy znany mi sposób przekazania sygnału, że jestem na wojennej ścieżce. Mam rację czy nie?
Abul westchnął.
– To nie jest wróg. Ma porządny dom, porządną mamę i tatę, i porządną dziewczynę. Zarabia dla ciebie szmal. Daj mu do cholery spokój, człowieku.
Benny z udawanym przerażeniem przyłożył mu rękę do serca.
– Chyba źle z tobą, Abul. Chcesz mu włazić w dupę czy jak?
– Jesteś walniętym świrem, tyle ci powiem, Benny.
– Ubijmy interes, OK?
Abul kiwnął głową.
– Zostawię go przy życiu, ale pod jednym warunkiem, dobra?
Abul znowu przytaknął.
– Ostatnia kanapka dla mnie.
Benny mówił to zupełnie serio, Abul znał go na tyle. Udał więc, że się zastanawia, zanim odpowiedział. Lepiej niż ktokolwiek inny wiedział, jak postępować z Bennym.
– Niech będzie. Umowa stoi.
Benny wylał resztkę gorącej herbaty na twarz nieprzytomnego Coco, żeby go ocucić.
– Zbudź się, kretynie, wstawaj i skończmy z tym. Mam dziś gorącą randkę z piersiastą dziewczyną.
Kiedy Coco wreszcie oprzytomniał, zobaczył nad sobą Benny’ego Ryana z pałką elektryczną w ręku i szerokim uśmiechem na twarzy.
Kenny Smith pocałował córeczkę na pożegnanie i zatrzasnął drzwi swojego okazałego domu w Laindon. Wsiadł do nowego mercedesa. Gdy wkładał kluczyk do stacyjki, poczuł na szyi lufę rewolweru.
Garry Ryan odezwał się cicho, ale groźnie:
– Jedź, Smithy, i nie rób zbędnych ruchów. Kenny, zdenerwowany, przymknął oczy.
– Ryan, ty gnoju. Co chcesz zrobić? Sierotę z mojego dziecka?
Garry zaśmiał się.
– Chyba że sam będziesz się o to prosił. Bo pomyśl chwilkę. Gdybym chciał cię zabić, już byś nie żył. W jednej sekundzie, bez jednego słowa. A teraz jedź.
– Dokąd?
– Po prostu jedź. Za chwilę spotkamy się z przyjaciółmi. Cieszysz się, prawda? Pogadamy o dawnych czasach.
Kenny ruszył, choć serce podjechało mu do gardła, a ręce świerzbiły, żeby sięgnąć do schowka, gdzie na wszelki wypadek miał schowaną broń.
Danzig, oficer straży więziennej, cicho przechodził przez blok. Był wczesny wieczór i szczególnie niebezpieczni więźniowie siedzieli akurat przed telewizorem. W odróżnieniu od włamywaczy i złodziei samochodów w zakładach otwartych podopieczni Maksa mogli oglądać telewizję tylko przez jedną godzinę, i to zaledwie dwa razy w tygodniu. Wynikały z tego same kłopoty, bo wściekali się, gubiąc się w akcji telenowel, a teraz, kiedy zniknął magnetowid, nie można było nawet nic nagrać. Danzig westchnął. Władze czasami zapominały, że był to zakład dla gangsterskiej śmietanki. Nuda i wrodzona inteligencja tych facetów stanowiły niebezpieczną mieszankę.
Gość z perspektywą osiemnastoletniej odsiadki nie radzi sobie z nerwami. Potrzebuje więcej zajęć niż młodzik posadzony na dwa lub trzy lata. I nie chodzi o to, żeby takim facetom umilać życie, lecz by ułatwić służbę klawiszom. Bo niby jak ma pilnować kupy mężczyzn ktoś, kto się ich przez cały czas śmiertelnie boi?