Przed wejściem do świetlicy Danzig głośno wytarł nos, aby uprzedzić więźniów, że nadchodzi. Dzięki temu przerywali jakąś zakazaną rozrywkę – do czasu, aż znowu wychodził. Ku swojemu zdziwieniu wewnątrz zastał tylko dwóch, w ciszy oglądających program Na pomoc zwierzętom.
Skierował kroki do swojego pokoiku służbowego, po drodze machając ręką na innego funkcjonariusza. Otworzył drzwi z klucza i zobaczył w swoim biurze Vica Joliffa. Wisiał na belce sufitowej, usta miał wypchane papierami z biurka Danziga. Był tam między innymi los na loterię, co go maksymalnie wkurzyło, ponieważ teraz stał się dowodem.
Los był oczywiście cały zalany krwią, bo ten, co powiesił sukinsyna, podciął mu też gardło. Ciężko wzdychając, Danzig włączył alarm.
Zapowiadała się długa noc, a on umówił się z najstarszą córką na oględziny mieszkania. Miał przygotowaną zaliczkę i czekał na córkę, bo chciał jeszcze przekazać więźniom otrzymane od niej wiadomości z zewnątrz. Teraz, wraz z Joliffem, ten dodatkowy dochód rozpływał się w sinej mgle.
Marge z podziwem słuchała, jak Maura rzeczowo rozmawia przez telefon z domu Carli. Jak zwykle przyjaciółka imponowała jej umiejętnością samokontroli i koncentrowania się na tym, co było w danej chwili najważniejsze: na rodzinie i interesach. Ona sama, matka dwóch dorosłych córek i syna, zbyt często dawała się ponosić emocjom i uważała to za swą największą słabość. I choć jej mąż uwielbiał swoją małą żywiołową Marge, ona zdawała sobie sprawę, że rządzi nim i domem dzięki łzom, złości i krzykom. Zadręczała wszystkich wokół siebie, próbując układać im życie. Z radością uporządkowałaby też życie przyjaciółce, gdyby miało to jej pomóc i gdyby Maura pozwoliła.
Było to jednak mało prawdopodobne.
Do pokoju wszedł Joey. Miał trzynaście lat i był ładnym chłopcem, bardziej podobnym do matki niż do ojca – i za ten drobny akt łaski każdy z rodziny codziennie dziękował Bogu. Malcolm Spencer był typem nadętego cherlaka i we własnym mniemaniu świetnym architektem. Bóg raczy wiedzieć, co Carla w nim zobaczyła, ale zasłona szybko spadła jej z oczu gdy zorientowała się, jaki z niego oszust.
Joey miał ciemnokasztanowe włosy i przenikliwe spojrzenie niebieskich oczu, po Ryanach odziedziczył kształt nosa i kwadratową szczękę. Gorąco podziwiał ciotkę Maurę.
– Mama kazała zapytać, czy czegoś nie potrzebujesz.
Maura uśmiechnęła się do niego.
– Nie, dziękuję, za minutkę kończę.
– W porządku.
Gdy wyszedł z pokoju, Marge rzuciła zalotnie:
– Gdybym była dwadzieścia lat młodsza!
Maura zaśmiała się.
– Chciałaś chyba powiedzieć: trzydzieści.
Marge odpowiedziała uśmiechem.
– Prawda. Czemu ten pieprzony czas tak pędzi, Maws?
Maura wzruszyła ramionami.
– Kto to wie, Marge. No, ale na mnie już pora.
– A dokąd to się wybierasz?
Maura wyczuła lęk w jej głosie, lecz odparowała ostro:
– A cóż to, Marge, jesteś z policji?
Jednak Marge nie spuszczała z niej wzroku, oczekując odpowiedzi na swoje pytanie. Ale jej nie usłyszała. Zamiast tego Maura stwierdziła:
– Wszystkim zainteresowanym wyjdzie na dobre, jeśli nie będziesz o niczym wiedziała, Marge. Czego nie wiesz, nie wygadasz.
Przyjaciółka poczuła się urażona i nastroszyła się jak kura.
– Powinnaś już wiedzieć, że nigdy niczego bym nie wygadała.
– Mogłoby ci się to zdarzyć, gdyby ktoś przystawił ci pistolet do twarzy albo nóż do gardła któregoś z twoich dzieci.
Marge zbladła.
– Mówisz poważnie?
– Ktokolwiek to robi, zabija cywilów. Nikt nie jest bezpieczny, kochanie, zwłaszcza osoby mi bliskie. Rozumiesz, w czym rzecz?
Marge wpatrywała się w nią bez słowa.
– To miejsce jest bezpieczne jak Fort Knox – dodała Maura. – Ale mimo to wyprawię stąd Joeya i Carlę. Nic jeszcze o tym nie wiedzą, więc buzia na kłódkę.
– Nawet ciebie strach oblatuje, co? – rzekła Marge z niedowierzaniem.
Maura kiwnęła głową. Sięgnąwszy po torebkę, pocałowała przyjaciółkę w policzek.
– Zabieraj się do domu, staruszko. Zadzwonię do ciebie jutro, OK?
Marge usłyszała jeszcze, jak Maura ze śmiechem rozmawia ze swoim ochroniarzem, Tonym Dooleyem Juniorem, a potem uświadomiła sobie w pełni grozę tego, co się wokół działo. Musiała usiąść na kanapie, żeby pozbierać myśli.
Przez te wszystkie lata, kiedy się przyjaźniły, przymykała oczy na niejasne interesy Maury. Wierzyła też, że niebezpieczne czasy już minęły. Teraz jednak miała okazję zrewidować osąd o swojej najlepszej przyjaciółce, wejrzeć w jej mroczny świat.
Zadrżała.
Było to jak spojrzenie w gorejącą otchłań piekła.
Kenny Smith siedział w salonie dobrze strzeżonego domu Ryanów w Orsett, w Essex. Nie był tym zachwycony, czego nie ukrywał. Garry nalał mu dużą brandy z kryształowej karafki.
– Ładnie tu, prawda?
Głos Garry’ego był neutralny. Kenny nie pofatygował się, by odpowiedzieć, ale oburzenie na jego twarzy mówiło więcej niż słowa. W tym miejscu było więcej ochroniarzy niż w nocnym klubie w Southend i Kenny wiedział, że nie ma najmniejszych szans na ucieczkę. Pozostawało siedzieć i czekać na rozwój wypadków, co było trudne dla kogoś, kto przyzwyczaił się, że zwykle gra pierwsze skrzypce i cieszy się szacunkiem z racji swego wysoko cenionego zajęcia.
Patrzył na tego świra, bo tak zawsze myślał o Garrym Ryanie, i głowił się nad jakimś planem wyjścia z opresji. Wiedział, że dom jest duży, z rozległym terenem, z okna widział szosę i wydedukował, że to Al3. Było do niej około ćwierć mili przez otwarte pola. Nie sposób się kryć, ale gdyby szybko biegł, w ciemności miałby szanse. Mocno ścisnął szklankę zastanawiając się, co zyska, jeśli rzuci nią Garry’emu Ryanowi w twarz. Uśmiechnął się na tę myśl, a Garry – który go obserwował – zachichotał.
– Ostatnia rzecz, o jakiej marzę, to mieć twarz ociekającą brandy, i szczerze ci to odradzam, Kenny. Nie zagrażam ci tutaj ani ja, ani nikt inny, masz moje słowo. Ale jeśli zaczniesz się wygłupiać, bez najmniejszych skrupułów uciszę cię raz na zawsze, jasne?
Kenny kiwnął głową. Nie miał wpływu na sytuację, w jakiej się znalazł, i było to dla niego bardzo bolesne. Był przyzwyczajony do tego, że to on rozdaje karty. Ileż to razy obserwował takiego jak ten frajera, który przeginał, gdy przyszło mu pilnować jeńca. To było kilka bardzo pouczających godzin.
Kiedy do pokoju weszła Maura Ryan, poczuł taką ulgę, że niemal się do niej uśmiechnął. Ale Maura wyglądała nieprzystępnie, i znowu zaczął wątpić, czy zobaczy jeszcze swoją małą córeczkę oraz czy będzie na pogrzebie swojej żony.
Sarah Ryan, uśmiechając się serdecznie, otworzyła drzwi wejściowe młodemu księdzu.
– Dzień dobry, ojcze.
Była wniebowzięta. Kapłan u jej drzwi wejściowych, co mogli widzieć wszyscy sąsiedzi, to jakby spełnienie jej wyobrażenia o raju na ziemi. Wiadome było wszystkim wokół, kim są jej dzieci i nieraz zdumiewało ją, że tak wiele osób jest pod wrażeniem ich gangsterskiej sławy. Dla niej samej była ona wyłącznie powodem do wstydu i zgorszenia.
– Jestem ksiądz Peter, nowy proboszcz parafii świętego Bartolomeusza. Przyszedłem z wizytą duszpasterską.
Jego irlandzki akcent był dla uszu Sarah jak muzyka. A jakim wspaniałym, przystojnym był mężczyzną z tymi kręconymi, porządnie zaczesanymi włosami i czarnymi wesołymi oczami, poprowadziła go do salonu ze skwapliwością, na jaką tylko pozwalał jej podeszły wiek. Zaróżowiła się z radości. Ten młody człowiek tak miło się do niej uśmiechał. Gdy usadowił się na kanapie, zauważyła, że przypatruje się figurkom świętych, i powiedziała z dumą: