Tak naprawdę ten nadęty alfons niemal ich nie zauważał, patrzył na nich z góry, nawet na ich matkę, a Maura uważała, że wszystko ma się kręcić wokół jego zafajdanej policyjnej dupy.
Znowu westchnął. Oczy piekły go od braku snu i miał na twarzy jednodniowy zarost. Powinien się trochę przespać, ale teraz nie było na to czasu.
Blisko dziesięć lat spokoju w mieście i nagle rozpętuje się piekło. Dlaczego? Kto kryje się za tymi wszystkimi aresztowaniami, za tym fermentem? Ktoś mąci na potęgę i Ryanowie muszą odkryć kto, zanim stracą zaufanie klienteli: gangsterów pierwszej ligi z Londynu i południowego wschodu. Dzisiaj mieli zacząć naloty na niepokornych dawnych wspólników. Ale gdzie u diabła jest jego siostra? Nie mogli ruszyć bez Maury.
Janine zabolało grubiaństwo męża. Zaciskała zęby ze złości, co sprawiło, że jej twarz wyglądała jeszcze gorzej niż zwykle. Nalała sobie dużą porcję ginu i przełknęła go gładko, czując, jak palący płyn dociera do jej obwisłego brzucha. Zamknęła oczy, by delektować się tym doznaniem, a gdy otworzyła powieki, uchwyciła swoje odbicie w lustrze naprzeciwko.
Poczuła łzy napływające do oczu. Wyglądała na starszą, niż była, znacznie starszą. Bliżej siedemdziesiątki niż sześćdziesiątki, nie miała się co oszukiwać.
Na szafce stała jej fotografia z dnia ślubu i Janine przez dłuższą chwilę wpatrywała się w nią, przypominając sobie, jak się wtedy czuła ze świeżo upieczonym mężem przy boku i dzieckiem rosnącym w brzuchu. Miała wtedy długie rude włosy, które przyciągały uwagę i w końcu przyciągnęły też Roya.
Gdyby posłuchała matki i ojca! Oni przejrzeli go od pierwszego wejrzenia, jego i jego rodzinę. Ale podobnie jak wiele narzeczonych przed nią, była przekonana, że potrafi zapanować nad swoim mężczyzną. Jak się okazało, nikt nad nim nie panował, nawet policja londyńska, a Bóg jeden wie, ile razy próbowali. Ale ona go chciała, pragnęła tak bardzo jak żadnego innego mężczyzny ani przedtem, ani potem. Problem leżał w tym, że chciała go nadal, zawsze tak było i zawsze będzie, mimo że nią gardził.
Nalała sobie jeszcze jedną porcję ginu i połknęła dwie tabletki valium. Pomoc do dziecka w pigułce dla znerwicowanych mamusiek. Uśmiechnęła się do siebie, co robiła bardzo rzadko, nieświadoma, że z uśmiechem wygląda znacznie młodziej.
Gdyby człowiek zawczasu wiedział, jak będzie wyglądało jego życie…
Leżała na kanapie i myślała o swojej córce Carli, dziecku, które rodziła z wielką nadzieją, a którego potem, od najwcześniejszych dni, tak bardzo nie lubiła. Bo okazała się jej rywalką, która całkowicie zawładnęła zauroczonym nią Royem – jej, Janine, nigdy się to nie udało. Teraz Carla była bardziej córką Maury niż jej i Janine to odpowiadało. Ciotka i kukułcze jajo chwaliły sobie ten układ. Ale syn Janine, Benny Anthony, noszący imiona po swoim nieżyjącym wujku, to zupełnie inna para kaloszy. On był jej. Cokolwiek myślał Roy, Benny był tylko jej. Pomimo że ojciec uformował go na swoje podobieństwo, był królem jej serca. Syn był dla niej wszystkim i Janine wierzyła, że któregoś dnia przejrzy Roya i wróci do niej. W końcu Maura i Roy pokażą, jacy są naprawdę, a wtedy ona, Janine, przyjmie swojego chłopca z otwartymi ramionami.
Była to jej ukochana wizja. Nieustannie do niej wracała, choć w głębi duszy wiedziała, że to się raczej nie zdarzy. Benny to cały Ryan, od stopy rozmiaru czterdzieści siedem po ciemne, gęste włosy na głowie. Był niczym wskrzeszony Michael Ryan, wyglądał jak sobowtór swojego nieżyjącego wuja. Ale nie było to tylko fizyczne podobieństwo. Benny miał również sposób myślenia Michaela. I właśnie to ją najbardziej przerażało w chwilach, gdy myślała trzeźwo. Jednak podczas gdy Michael uwielbiał swoją matką, Bennie nienawidził Janine i bez skrupułów jej to okazywał.
Potrząsnęła głową, by odsunąć te okropne myśli na temat jedynaka. Chłopak jeszcze wiele się nauczy, przejdzie twardą szkołę. Taką samą jak jego matka. Był wystarczająco bystry, żeby w końcu zobaczyć, jacy są wszyscy Ryanowie – że to dranie.
Na tę myśl znowu się uśmiechnęła. Nalała sobie kolejną porcję ginu i gładko go przełknęła. Nie minęła godzina, jak zasnęła.
Belmarsh. Więzienie o zaostrzonym rygorze.
Vic Joliff rechotał – duży łysy zbir z bezwzględnymi małymi czarnymi oczkami, teraz zmrużonymi z radości.
– Jesteś pewien? To na pewno była Maura Ryan, całkiem sztywna?
Petey Marsh kiwnął głową.
– Z tego co wiem, ktokolwiek był w tym samochodzie, nie miał prawa przeżyć.
Vic zatarł ręce.
– Postaw dobrego drinka klawiszowi, który przekazał tę wiadomość. Jeszcze z niego skorzystamy. A więc Maura Ryan została zdjęta ze sceny… Spadaj, muszę pomyśleć.
Petey migiem opuścił celę. Tak naprawdę wcale nie lubił Joliffa, jego nikt nie lubił, ale u takich jak on można było czasem zarobić, gdy się było w potrzebie. I lepiej u niego niż u Irlandczyków, tych pieprzonych Paddies, którzy robili wokół siebie szum, bo byli „polityczni”. Vic Joliff był przynajmniej gangsterem w starym stylu, z takimi pieniędzmi, reputacją i szaleństwem w sobie, że narzucał posłuch. Ale przecież to, że Petey dla niego pracował, wcale nie musiało znaczyć, że go lubił, jasne?
Zastanawiał się przez chwilę, czym Maura Ryan mogła narazić się Vicowi i czy to był z jego strony akt zemsty. Vic potrafi celnie strzelać z więziennej celi, a krążyły plotki, jakoby Ryanowie nie byli już tą rodziną co za czasów Michaela, choć samą Maurę uznawano za siłę, z którą należało się liczyć. Jednak jeśli została z niej miazga, i do tego, jak niosła wieść, rozbryzgana po całym Essex, w takim razie ster przejmował jej brat Roy, który nie był największym bystrzakiem w stajni Ryanów. Pozycja Stephena Hawkinga jako najtęższego angielskiego mózgu nie była zagrożona.
Petey zrobił sobie skręta i próbował się zrelaksować na łóżku. Dni były tutaj długie, za długie. Jeżeli Joliff wchodzi w wojnę gangów, to będzie z tego przynajmniej jeden pożytek. Pomoże złagodzić tę cholerną nudę.
Uśmiechnął się do siebie. W tym skrzydle nie było takiej atrakcji, odkąd ktoś gwizdnął magnetowid. Jeszcze po trzecim przeszukiwaniu cel próbowali im wmawiać, że to jakiś więzień go zwędził. Ale od początku było dla wszystkich oczywiste, że w najostrzejszym więzieniu w Europie, z tak doskonałymi zabezpieczeniami, żaden sprzęt nie mógłby wyparować i maczał w tym palce jakiś funkcjonariusz. Cóż, takie jest życie.
Westchnął i położył się z powrotem, nadal próbując się zrelaksować, co nie było łatwe przy ciągłym hałasie i bezlitosnej nudzie. Życie w więzieniu może być jak powolne umieranie, choć szybki koniec można sobie zorganizować nawet tutaj – z własnej ręki lub z czyjąś pomocą.
Usłyszał zgrzytliwy śmiech Joliffa i zatkał uszy dłońmi, mając nadzieję, że Ryanowie wcześniej czy później wyciągną stąd tego dupka, by dokonać na nim zemsty.
Szybko dopalił skręta i odpuścił sobie odpoczynek na rzecz dobrego treningu na siłowni.
Benjamin Anthony Ryan był potężnym facetem. Olbrzymem. Trenował z ciężarkami i w efekcie miał ciało jak mistrz olimpijski. Był dumny ze swojego wyglądu, pracował nad nim nieustannie. Dziś był w siłowni Pata we wschodnim Londynie i pocił się ostro, jego twarz o grubych rysach była czerwona od wysiłku.