Выбрать главу

Wzruszył ramionami.

– Niby skąd mam wiedzieć? To było tylko retoryczne pytanie.

– Mój brat Garry dałby ci retorycznego kuksańca w ucho, gdyby to słyszał, wiesz?

Skwitował tę groźbę uśmiechem. Nie znalazł lepszej odpowiedzi. Jednak zasmucił go fakt, że on i Maura rozmawiają w taki sposób po tylu latach znajomości.

Uśmiechnęła się chłodno.

– A co z Rebekką Kowolski? Pamiętasz ją? Zalazła komuś za skórę, co?

Rozłożył ręce.

– Rebekka, Rebekka… zawsze mnie o nią pytasz. Mówiłem ci już kiedyś, że to zachłanna kobieta, chciała żyć jak księżniczka, a jej mąż przynosił żebracze pieniądze. Uwikłała się w interesy z rosyjskimi lichwiarzami. To była okropna tragedia. Co więcej mogę powiedzieć? Nie miała nic wspólnego z twoimi kłopotami, klnę się na własne życie.

Patrząc mu prosto w oczy, wypowiedziała słowa, które miały na zawsze zniszczyć ich przyjaźń. Kłamał czy nie, musiał to usłyszeć. Nie mogła ryzykować, że uzna ją za naiwną, bo byłby to koniec ich wszystkich.

– Jeśli odkryję, że sprawy mają się inaczej, przyjdę po ciebie, Joe.

Starcza twarz zasępiła się, oczy Joego nie szukały już jej wzroku.

– Że też musiało do tego dojść… Zapamiętam to sobie, Maura… I miej oczy dookoła głowy.

***

Vic Joliff pojawił się w „Le Marais” ze swoim nowym przyjacielem i sprzymierzeńcem, Jamiem Hicksem. Zrobiło się wielkie poruszenie, gdy zorientowano się, kto wszedł – najszybciej zaskoczyli ludzie z branży. W tej restauracji, pamiętającej jeszcze czasy dawnej dzielnicy portowej, chłopcy z City spotykali się z przestępczym półświatkiem Essexu i Londynu. Nabrzeże Chandlery Wharf było ulubionym miejscem spotkań uzbrojonych bandziorów i handlarzy narkotyków, którzy załatwiali swoje transakcje w podobny sposób jak brokerzy i szacowni biznesmeni: przy dobrym posiłku i butelce wina. Dziś to był inny świat, życie ludzi interesu z wolną gotówką było gładkie. Większość z nich miała jednak brudne pieniądze i dostaliby kilka wyroków w razie wpadki, więc wyszarpywali co się dało i póki się dało.

Vic, świadomy, że w tym miejscu jest dla gangsterskiego świata gwiazdą na miarę gościa głównego wydania wiadomości telewizyjnych, delektował się ukradkowymi spojrzeniami i plotkarskim ożywieniem na sali. Ryanowie natychmiast się dowiedzą, że się pokazał ale on i Jamie spłyną stąd po jednym drinku i papierosie.

Garry dotarł na miejsce po upływie dwudziestu minut od wyjścia Vica. Fakt, że Garry Ryan pojawił się tu osobiście, powiedział starym wygom to, co powinni wiedzieć. Vic w coś grał, a jeżeli partię rozgrywał on i Ryanowie, należało przewidywać bardzo niebezpieczny scenariusz. Już tego popołudnia w dwóch miejscach można było robić zakłady. Prowadzili Ryanowie, ale minimalnie. Bo Vic Joliff był siłą, z którą należało się liczyć, i każdy, kto go znał, wiedział o tym.

– Jamie Hicks? Jesteś pewien? – dopytywała się z niedowierzaniem Maura.

Garry poczuł się urażony

– Jasne, do cholery, że jestem pewien! Mały obślizgły dupek. Po tym wszystkim, co dla niego zrobiłem, kiedy go zamknęli! Pilnowałem, żeby zawsze miał parę funciaków, własną celę i drinka regularnie jak w zegarku. Wydałem fortunę, żeby mógł spać spokojnie, a ten zboczeniec ma czelność pokazywać się z Vikiem Joliffem! Dość tego, Maura. Próbowaliśmy załatwiać to w białych rękawiczkach, ale teraz powinniśmy załadować broń i celować do każdego, kto choćby się o Vica otarł.

Maura skinęła przyzwalająco głową. Tym razem Garry miał rację. Vic jest na wolności i trzeba mu publicznie dać nauczkę. Przemknęło jej przez głowę, że robi się za stara na to wszystko, co ją trochę przygnębiło. Chciałaby pojechać do domu i dać się przelecieć Tomowi, ale jego zachowanie ostatnio kazało przypuszczać, że nie umieścił tego w swoim programie dnia. Był wkurzony i trudno było go za to winić.

Co mogła na to poradzić? Znowu musiała pilnować braci. Takich raptusów nie można było pozostawić samym sobie. Garry jest sprytny, ale zbyt porywczy jak na bossa z prawdziwego zdarzenia. Brakuje mu dystansu, żeby na chłodno oceniać sprawy. Benny to Benny, nie trzeba nic więcej dodawać. Lee, Boże miej go w swej opiece, wiadomo, ma ptasi móżdżek. Roy leci na pigułkach niczym walijski dealer cracka, a żołnierze są tylko żołnierzami. Nie ma w tym gronie żadnego wschodzącego Machiavellego. Tak więc jak zwykle wszystko było na jej głowie, co stawało się już zbyt męczące.

W takie dni jak dzisiaj zastanawiała się, po co się tym wszystkim zajmuje.

***

Carla szła z Joeyem po Portobello Road. Bardzo się tu zmieniło od czasów jej młodości, ale w przeciwieństwie do Maury akceptowała te zmiany. Lubiła popatrzeć na gwiazdorski szpan i ocierać się o sławnych ludzi. Ona sama też przyciągała pełne zachwytu spojrzenia, lecz nie robiło to na niej wrażenia. Tylko jeden mężczyzna chodził jej teraz po głowie i choć wiedziała, że nie jest w porządku, że może ściągnąć na siebie kłopoty, od miesięcy myślała tylko o Tommym Rifkindzie. Należał do Maury, ale przecież w miłości i na wojnie wszystko jest dozwolone, prawda? Ta refleksja nie przyniosła jej ulgi. Ciotka nie przyjęłaby spokojnie wiadomości, że Carla ma ochotę na jej mężczyznę. To oznaczałoby wojnę.

Maura, choć emanowała słodyczą i ciepłem, w rzeczywistości była twardą suką. Carla zawsze to wiedziała. Jednak sam widok Toma sprawiał, że jej serce waliło jak młot, a ciotka na takie porywy namiętności była za stara. Miała to już za sobą, gdy skończyła siedemnaście lat. Ileż to razy Carla słyszała o aborcji Maury i jej wejściu zaraz potem do rodzinnej firmy. Babcia opowiadała o tym tyle razy, że zapadło to w pamięć Carli na zawsze.

Sama Maura nigdy o tym nie mówiła. Przez lata rozmawiały o wszystkim, nigdy o tym. Carla musiała przyznać, że Maura okazywała jej serce, kiedy jeszcze były dziećmi, a potem ciotka razem z babcią odebrały ją matce, gdy Janine poważnie Carlę pobiła. Wiedziała, że powinna być ciotce wdzięczna, ale ile czasu ma spłacać dług wdzięczności, do jasnej cholery? Jest dorosłą kobietą, ma syna i już nie będzie młodsza. Czuła, że wpadła Tommy’emu w oko. Rozsądek podpowiadał jej wprawdzie, że każdy mężczyzna zwróciłby na nią uwagę, gdyby się koło niego kręciła, ale tym razem była pewna, że on się zadurzył jak ona.

Jeśli tak, co może z tego wyniknąć?

Zdawała sobie sprawę, że igra z ogniem, ale od lat żaden mężczyzna nie pociągał jej w takim stopniu, więc postanowiła iść na całość.

Joey zwrócił nagle jej uwagę na piękną białą sukienkę, którą dostrzegł w oknie wystawowym.

– Och, mamo, patrz! Jest w twoim stylu.

Spojrzała. Rzeczywiście sukienka była piękna i jakby szyta z myślą o niej.

– To by zwaliło Toma z nóg – dodał Joey.

Mówił wysokim, kobiecym głosem, ale tym razem jej to nie rozdrażniło. Uścisnęła go.

– Ty szelmo.

Chłopak uśmiechnął się od ucha do ucha.

– To ty, mamo, jesteś szelmą. Życzę ci szczęścia, ale uważaj. Naszej wspaniałej Maurze na pewno się nie spodoba, jeśli wyciągniesz rękę po jej własność.

Carla zaśmiała się nerwowo.

– Mam przymierzyć tę sukienkę?

– Byłoby zbrodnią tego nie zrobić, kobieto.

Poszła za nim do sklepu jak uczennica. Chichotali i śmiali się gdy mierzyła sukienkę, Zachowywał się raczej jak córka niż syn, co nagle bardzo spodobało się Carli.

Sukienka leżała na niej idealnie i bez wahania ją kupiła.

Wewnętrzny głos upominał ją, ostrzegał, ale nie chciała go słuchać. Czyż nie miała prawa do odrobiny szczęścia? Przyrzekła sobie jednak, że będzie to tylko przelotny flirt, nic więcej.

Stłumiła głos sumienia nawołujący do lojalności i wyszła ze sklepu z synem, ściskając w gorącej dłoni torbę z zakupem. Nawet jej nie przemknęło przez głowę, że zapłaciła za sukienkę pieniędzmi, które dostawała od Maury. Nigdy nie myślała o tych pieniądzach jako o „dawanych”. Uważała że jej się należą. W końcu była jedną z Ryanów i jako taka powinna mieć prawo do kawałka rodzinnej fortuny. I gdyby to od niej zależało, jej kawałek byłby znacznie większy. Doszła do wniosku, że to, co dostaje od Maury, nie zapewnia jej odpowiednio luksusowego życia.