Ale Les wiedział, co opętało Hicksa. Był beznadziejnie uzależnionym hazardzistą. Przeszedłby po rozżarzonych węglach, żeby postawić ostatnie dwadzieścia pensów na psa bez nogi, gdyby ktoś do niego zadzwonił i powiedział mu, że to pewniak.
Wszyscy bukmacherzy znali Jamiego Hicksa, był legendą. Złodziej i blagier, opowiadał bajki o swoich wielkich wygranych i śmiał się z jeszcze większych strat. Nawet teraz robił przedstawienie, otwierając portfel w taki sposób, by każdy widział, że ma w nim gruby plik banknotów. Plik, który topniał z każdą chwilą. Co skłaniało tego gościa do popisywania się przed taką kupą gnoju jak tutejsza klientela? Był tu inżynier z firmy BT, który chyba nigdy nie pracował, emeryt, który spędzał całe dnie typując kumulację na pięćdziesiąt gonitw, oraz kilku bezrobotnych, którzy regularnie co tydzień przepuszczali zapomogi i zasiłki rodzinne na dzieci. Można tu było przypatrzeć się życiu.
Trudno byłoby wyobrazić sobie lepszego szefa zakładów niż Les Grimes. Miał głowę do liczb i szczerze nienawidził hazardu. Nie znosił również picerów i dlatego tak szybko zadzwonił do Bena Ryana. Ulica wiedziała już, że Jamie i Vic są poszukiwani. Les wydałby Jamiego bez chwili zastanowienia i za darmo, takie czuł do niego obrzydzenie, lecz gratyfikacja od Ryanów też była nie do pogardzenia.
Biorąc to wszystko pod uwagę, był to owocny ranek.
Zabrzęczała komórka Hicksa, ale ten widać wiedział, kto dzwoni, bo nie odebrał. Les zaśmiał się w duchu. To się nie spodoba Vicowi. O to nawet on, Les, mógłby się założyć o duże pieniądze. Nie był facetem, którego telefonów się nie odbierało.
Podtrzymywał rozmowę, żeby Hicks nie wyszedł za wcześnie. Dziesięć minut później Benny i jego hinduski goryl otworzyli drzwi i wpadli do środka niczym bohaterowie kowbojskiego filmu.
Biedny stary Jamie. Publika nie wykazała większego zainteresowania, gdy wyciągano go z lokalu przy akompaniamencie jego głośnych protestów. Gdy ucichł, słychać było tylko głosy komentatorów telewizyjnych i stałych bywalców, darmozjadów i mętów, wymieniających uwagi o koniach i psach.
Jeśli chodzi o Lesa, to właśnie lubił.
Vic był wściekły. Kiedy zatrzymywał się pod domem Kena Smitha, zanotował sobie w pamięci, żeby przy najbliższej nadarzającej się okazji skręcić kark Jamiemu Hicksowi. Jak on śmiał tak zniknąć! Cholerny lodziarz, będzie wkrótce wrzeszczał z bólu na moich oczach, mruknął do siebie.
Kenny zobaczył Vica zmierzającego w stronę jego domu i jego serce zamarło. Tylko tego było mu trzeba. Dzięki Bogu matka wyszła z wnuczką. Szybko wyjął mały pistolet i schował go w górnej szufladzie kuchennego kredensu. Zabiłby Vica bez żadnych skrupułów, chociaż wiedział, że Ryanowie nie byliby mu za to wdzięczni, bo woleli go sami dorwać. A, pies trącał, nie miał zamiaru dostać się w łapy Joliffa. Jednak ręce Gala i Bena Ryanów nie były, trzeba przyznać, kuszącą alternatywą.
Pieprzyć ich! Nie będzie się nimi przejmował na zapas.
Kiedy wpuszczał do domu radośnie uśmiechającego się Vica, ogarnęło go poczucie bezsilności – normalna reakcja ludzi na widok Joliffa. Nawet takich twardzieli jak Kenny. Jeżeli Vic chciał się z tobą zobaczyć, to się z tobą zobaczył. Nie powstrzymałaby go nawet zamknięta i okratowana cela więzienna. Wjechałby do niej shermanem, sukinsyn. Z zaproszeniem lub bez.
– Jak tam, stary przyjacielu?
Dziś w głosie Vica słychać było wymuszoną wesołość. Kiedyś był w miarę porządnym gościem, przed śmiercią Sandry. Teraz wszystko wskazywało na rozwijającą się u niego paranoję. Przez chwilę Kenny mu współczuł.
– Czym mogę panu służyć?
Niegdyś tak się do siebie zwracali, wiele lat temu. Dwaj młodzi i głupi gangsterzy, którzy chcieli się czymś wyróżniać. No i się wyróżnili, obydwaj. Co z tego teraz mają?
– Już pokłóciłeś się z Jackiem? – zapytał Kenny.
Vic rozejrzał się po kuchni pogrążonego w ciszy domu.
– Jack zawsze był krętaczem. Niezła chałupa, Ken. Musiała kosztować parę funciaków.
– Dość, by doprowadzić mnie do łez. Lana chciała tej chaty bardziej niż ja.
Vic kiwnął ze zrozumieniem głową. Jego żona była taka sama.
– Wiesz, brakuje mi mojej Sandry. Czasami była wiedźmą. Gęba jej się nie zamykała i często miałem ochotę ukręcić łeb tej zgadze. Ale miała też w sobie coś takiego, że miękłem. O, tutaj. – Uderzył się w pierś. – Nie uwierzyłbyś, że serce może pękać z żalu za kobietą, co?
– Chyba nie. Ale teraz już nie jestem pewien. W każdym razie nie po tym, co się stało z moją żoną. Jej też każdy chciał łeb ukręcić. Nawet ksiądz unikał jej jak plagi.
Vic roześmiał się jak dawniej. Odprężył się, co ucieszyło Kena. Był absolutnie gotowy zastrzelić Vica w razie konieczności, ale wolałby nie. Vic należał w końcu do starej gwardii i znali się tyle lat.
Wydawało się, że Joliff czyta w jego myślach.
– Nie martw się, stary. Nie będzie dzisiaj żadnej rozróby, obiecuję.
– Dobrze to słyszeć. Herbaty, kawy, drinka?
– Wystarczy herbata.
Kiedy Kenny robił herbatę, Vic wyjął pękatą torebkę z białym proszkiem i usypał dwie kreski koki na marmurowym blacie. Wciągnął je przez niewielką słomkę, odchylił w tył głowę i przez dłuższą chwilę pociągał głośno nosem.
– No, teraz lepiej.
– Powinieneś odpuścić sobie na jakiś czas, pieprzy ci się od tego pod czachą.
Vic potrząsnął łysą głową.
– Nie mnie. Dużo lepiej mi się po tym myśli.
Kenny postawił przed nim kubek z herbatą.
– Tak tylko ci się wydaje, Vic. To iluzja. Pamiętasz tego palanta z Baring’s Bank? Myślał, że jest niezniszczalny. Nie był. Koka zrobiła jak zawsze swoją brudną robotę.
Vic nie słuchał, wyglądał przez okno na różany ogród.
– Lubię róże. Pamiętam, że kiedyś w Parkhurst zapisałem się na warsztaty plastyczne. Prowadziła je taka jedna z twarzą tygrysicy i wielkimi cycami, więc pomyślałem sobie, że pójdę i rzucę okiem. Narysowałem różę. Powiedziała, że jestem dobry i w ogóle.
Znowu zamilkł, a Kenny zastanawiał się, kiedy pozna cel jego wizyty. Nie musiał długo czekać.
– Chcę widzieć wszystkich Ryanów martwych.
Kenny, zdenerwowany, zamknął oczy. Sprawdzało się jego straszne przeczucie, że właśnie coś takiego usłyszy z ust Vica.
Jamie Hicks był ledwo żywy ze strachu, niemal czuł jego smak w ustach. Benny Ryan, śmiejąc się jak wariat, stał nad nim ze swoim osławionym klejem Airfix i paralizatorem.
– I co, Jamie, jak tam twoje dzieci? Chyba pamiętasz, jak wyglądają, co? Tylko że to my utrzymujemy je, dbamy, żeby miały, do czego przywykły. W każdym razie dba o to moja ciotka Maura. Pamiętasz moją ciotkę Maurę i mojego wuja Gala? Pracowałeś dla nich jakiś czas temu, zanim zapragnąłeś śmierci.
Zaśmiał się paskudnie.
– O ile dobrze pamiętam, mój wuj był dla ciebie bardzo dobry, prawda? Załatwił ci wygodną pojedynkę w więzieniu, zaopatrywał w drinki, dawał po parę funtów na hazard. Opiekował się Danielle i dzieciakami, o których ty nie pamiętasz… Myślę, że było ci jak w raju. Nie, Abul?
Popatrzył na przyjaciela, który przytaknął ochoczo. Abul miał nadzieję, że Garry i Maura wkrótce się pojawią. Benny zaczynał wariować, zaczynało się jego sławetne pół godziny świra i mogło się zdarzyć, że zabije Hicksa, zanim ktokolwiek będzie miał szansę wyciągnąć z niego choćby jedno słowo.
– Masz ochotę na piwo i kanapkę, Benny?
To był jedyny znany mu sposób, żeby czymś Bena zając, póki nie nadejdą pozostali. Benny zachowywał się w takiej robocie jak na pikniku, to była dla niego frajda. Przyjemny sposób na spędzenie popołudnia lub wieczoru. W takich chwilach Abul zastanawiał się nad ich przyjaźnią. Benny ani razu nie był wobec niego agresywny. Skumplowali się od pierwszego dnia i do niedawna Abul kochał go jak brata. Wiedział, że Benny nie przestał odpłacać mu wzajemnością.