Maura zaśmiała się.
– Masz chyba na myśli cholernie dużą przysługę.
Patrick wzruszył ramionami i delikatnie ściskając jej stopy, odpowiedział:
– Co tylko sobie zażyczysz.
– Wy, Irlandczycy, lubicie, jak ktoś wykona za was brudną robotę.
Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Jasne. Anglicy przez lata wysługiwali się innymi. To musiało się kiedyś skończyć. Jeśli nie masz psa, Mauro Ryan, musisz sama szczekać.
Mówiąc to, miał tak komiczną minę, że szczerze ją rozbawił, słowa Patricka przypomniały jej, że jego irlandzcy towarzysze potrafią być bardzo groźni, i ta świadomość ją otrzeźwiła. Skończyli swoje drinki w milczeniu.
Nellie Joliff miała niespełna sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu i niezdrową nadwagę. Była starą mieszkanką East Endu i szczyciła się tym. Używała dawnego slangu i dbała o dobrze zasłużoną reputację Starej Matki Joliff, rodzicielki Szalonego Vica. Wiele osób mówiło, że wygląda jak Vic w miniaturze, tyle że w damskich ciuchach.
Jeździła po całym kraju, odwiedzając syna w każdym miejscu jego odsiadki, i przy okazji pomagała młodym więźniarkom pogodzić się z ciężkim losem, gdy długi wyrok wydawał im się zbyt trudny do zniesienia. Na swój sposób była dobrą osobą, znaną z tego, że pomaga każdemu, kto potrzebował pomocy. Była też niepospolitą gadułą, więc Vic trzymał przy niej język za zębami, jeśli nie chciał, by coś było rozpowiadane po okolicznych pubach i ulicach.
Teraz gościła u swojej siostry w Chigwell i miała już dość. Chciała jak najszybciej wrócić na Majorkę, bo Vic znowu się ukrywał, a ona tęskniła za tamtejszymi przyjaciółmi i swoim małym, ale własnym domkiem.
Codzienność z niedosłyszącą, nawiedzoną wyznawczynią Pisma Świętego była przygnębiająca, więc kiedy zobaczyła na progu Garry’ego, uśmiechnęła się do niego serdecznie, dziękując Bogu za odmianę.
– Dzień dobry, pani Joliff, czy zastałem Vica?
Zwracał się do niej z należnym respektem i uprzejmym tonem. Zachowywał się jak podstarzały uczniak, co Nellie Joliff bardzo się spodobało.
– Wejdź, wejdź, mój drogi.
Szeroko otworzyła drzwi.
Garry wszedł do środka, uśmiechając się. To było takie proste, tak łatwo było naśladować scenkę odegraną przez Vica u Sarah. Pięć minut później trzymał w dłoni kubek z herbatą a pani Joliff opowiadała mu historyjki z życia syna na Majorce.
Nadal się uśmiechał, gdy godzinę później wychodził stamtąd bardzo z siebie zadowolony.
Ciekawe, czy Vicowi spodoba się, że jego rodzina też została wciągnięta w to gówno. To może być dla niego cenna nauczka.
Benny i Abul wnieśli do domu na Lancaster Road ciężką pakę. Gdy Sarah robiła im herbatę, otwierali skrzynię w ogrodzie. Były w niej cztery cacka firmy Armalites. Z trudem powstrzymywali się od wyciągnięcia ich, żeby się trochę pozabawiać jak w dzieciństwie, gdy bawili się bronią na niby.
– Kurde, popatrz na to, Abul. Ale bajer – mruknął z podziwem Benny.
Abul też był pod wrażeniem.
– Zrobiliśmy dobry interes, nie?
Chichotali bez przerwy, a Sarah przyglądała im się przez kuchenne okno. Przypominali jej Michaela i Geoffreya. Michael zawsze był przywódcą, a Geoffrey jego asystentem. Pod tym względem Benny bardzo przypominał wuja – musiał dominować, występować w roli psa przewodnika.
Ben i Abul byli przyjaciółmi od dzieciństwa i Sarah wiedziała, że będą nimi aż do śmierci; wolała nie myśleć o tym, kiedy po nich przyjdzie. Benny był jej oczkiem w głowie, ale gdy obserwowała go teraz, musiała sobie nie po raz pierwszy uprzytomnić, że ukochany wnuczek jest niebezpiecznym bandziorem. Nie tak jak jej dzieci. Ben miał warunki, żeby wyrosnąć na człowieka, ale nawet śmierć jego biednej matki nic w niw nie obudziła. A przecież Janine została zastrzelona na progu własnego domu i miało to związek z tak zwanymi interesami, jakimi parała się rodzina.
Ta śmierć niczego nie zmieniła, nie natchnęła Bena do przewartościowania życia. Był jednym z Ryanów – nic dodać nic ująć. A to właśnie na niej ciążyła odpowiedzialność za to, kim stali. Patrzyła na nich teraz bardzo trzeźwo i wiedziała, że musi ich akceptować takimi, jakimi są. Benny podniósł na chwilę wzrok i napotkał jej spojrzenie. Mrugnął do niej i uśmiechnął się, a dla Sarah słońce wyszło zza ciemnej chmury. To był cały Michael, jej Michael. Cokolwiek by zrobił, wszystko potrafiłaby mu wybaczyć.
– Kiedy to zrobimy, Benny? – zapytał Abul.
– Jak tylko Maura da sygnał.
– A co się stanie z całą tą koką?
Benny wzruszył ramionami.
– Czy ja wiem? Maura tym zarządzi. Przestań zadawać głupio pytania. Dlaczego ciągle mnie o wszystko wypytujesz?
W mgnieniu oka zmienił mu się nastrój i Abul wiedział, że lepiej zostawić go teraz w spokoju.
Justin Joliff miał pięćdziesiąt lat i był potężnym mężczyzną. Tak jak matka był otyły bo lubił sobie dobrze pojeść. Nie inaczej niż brat lubił podłe chwyty, nie tylko wobec wrogów, lecz i w interesach. Ale był też tchórzem, przez całe życie chował się za plecami Vica, żył w cieniu brata i jechał na jego reputacji. Vic nie pozwalał, żeby ludzie nim poniewierali, i Justin był tego świadom. To tylko potęgowało jego nienawiść do otoczenia. Uganiał się za kobietami, marzyłby mu się cały harem, ale miał problemy ze zdobyciem choćby jednej, co go nie zniechęcało do próbowania szczęścia z każdą, która mu się nawinęła. Niestety, nawet tancerki erotyczne w jego ulubionym klubie żądały od niego podwójnej stawki, jeżeli już nie zdołały mu się wymknąć, a lekceważenie demonstrowały w wyzywający sposób, co nie było trudne, zważywszy na to, jak skąpo były ubrane.
Matka go kochała, ale nie tak bardzo jak Vica. Justin to wiedział, Vic to wiedział, sama Nellie też się do tego przyznawała. W każdym razie Justin był nieźle popieprzonym facetem, ale przybierał pozę Attyli. Kiedy otwierał drzwi swojej wielkiej willi na przedmieściach Santa Ponsa, miał groźną minę. Zniknęła z jego twarzy, gdy przystawiono mu lufę do obrosłego tłuszczem podbródka. Zmuszono go do przegięcia głowy do tyłu, poczuł dotkliwy ból naprężonych mięśni szyi.
– Witaj, staruszku. Co powiesz na przejażdżkę w bagażnik auta miłego faceta?
Nie odpowiedział. Nie mógł. Był zbyt przerażony.
Dwaj ciemnoskórzy bracia, starzy kumple Geoffreya, zarechotali, nie mogąc zamknąć bagażnika, bo Justin był za gruby.
– I co zrobimy?
– Kropniemy go tutaj?
– Co ty, zastrzelić go tutaj? Tu, na podjeździe? Mówisz serio?
Zupełnie nie przejmowali się tym, że facet w bagażniku wszystko słyszy. Rozmawiali ze sobą, jakby Justina nie było, co napędziło mu jeszcze większego stracha.
– Równie dobrze moglibyśmy pójść do domu obok i zapytać, czy pozwolą nam zastrzelić go na ich podjeździe. Nie bądź idiotą! A co z hałasem?
– No dobra, to co robimy?
Starszy pukał się palcem w brodę i intensywnie myślał.
– Weźmiemy go z powrotem do domu i zastrzelimy w sypialni. Jeśli obłożymy mu głowę poduszkami, stłumimy odgłos wystrzału.
– W porządku – mruknął młodszy i zwrócił się do Justina: – Wyłaź z bagażnika, proszę grzecznie.
Ale on ze strachu nie mógł się ruszyć.
– Prosisz go? Popieprzyło cię?
– Wyłaź z tego cholernego kufra, grubasie, albo załatwię cię tutaj i pierdolę sąsiadów, jasne?
Popatrzył na brata, a potem znów na Justina.
– Zrozumiałeś czy mam ci to petem wypalić na czole?
Justin nadal się nie ruszał.
– Nie rób mi na złość, facet. Przecież chcesz być grzeczny, nie? Więc rób, co ci każę.